Byliśmy jeszcze na studiach i szukaliśmy pracowni. Wybór padł na Pragę z dwóch powodów. Po pierwsze, chodziło o pieniądze – było tu dużo pustostanów w złym stanie, które można było wynająć za grosze. Po drugie, ta dzielnica wydawała nam się wówczas takim Dzikim Zachodem. Z jednej strony zła sława, z drugiej fascynująca przestrzeń o otwartej formie, w której można działać, zmieniać. Pamiętam, jak dostaliśmy kilkanaście kompletów kluczy z adresami i sami oglądaliśmy różne lokale. W większości były to dawne sklepy na parterze. Są za ciemne dla artystów. W końcu przychodzimy na 11 Listopada i od razu wiemy, że to to. Duże okna, wysoko. No i cena była symboliczna, bo to był pustostan z grzybem bez ogrzewania.
W kamienicy były trzy pracownie, po 16 latach została tylko nasza. Problemem jest zwykle to, że trzeba płacić czynsz. Im więcej osób, tym taniej, ale i trudniej zebrać kasę. Ktoś zaczął pracę w agencji reklamowej, ktoś wyjechał albo przestał malować. W pracowniach ludzie często dematerializują się, ale zostają ich prace, sztalugi, które zagracają przestrzeń. Nas to ominęło, bo nie byliśmy przypadkowymi ludźmi. Nasza pracownia nie miała charteru biznesowego, a towarzyski. Oczywiście zmiany są, ale z perspektywy czasu to w zasadzie kosmetyka. Dalej nie mamy centralnego ogrzewania. Kiedyś mieliśmy kozę, ale okazała się zbyt upierdliwa i zastąpiliśmy ją elektrycznymi grzejnikami.
Kiedy wprowadzaliśmy się w 2001 roku, Praga miała jeszcze bardzo złą opinię, a rejony naszej pracowni mogłyby być jej podręcznikowym przykładem. Oczywiście musieliśmy się pilnować, nie patrzyć w oczy i nie szlajać się po bramach nocą, ale czuliśmy się bezpiecznie. Kiedy robiliśmy imprezy, to staraliśmy się wynajmować ochronę. Raz nas okradziono. Prace zostały nietknięte, ale zniknęły piecyki elektryczne i sprzęt grający. To nie była duża strata finansowa, ale bardzo nas to dotknęło emocjonalnie. Złodzieje napisali nam HWDP na ścianie. Nawet nie poszliśmy na policję. To jest wliczone w cenę. Nie czuję się tu jednak opresyjnie, czuję się swobodnie. Nie ma tu szalonych sąsiadów, którzy zadzwonią na policję, że podeptałeś trawnik. To raczej na Mokotowie… Na Pradze jest luz. Wrośliśmy w nią. Tu ludzie zajmują się swoimi sprawami, nie wtrącają się do innych i tego też od nich oczekują. W praktyce to oznacza, że jesteśmy dla siebie niewidzialni.
Kiedy zaczynaliśmy funkcjonowanie w pracowni, nie było wokół żadnej knajpy oprócz jednego lokalnego baru. Później 11 Listopada stało się kultowym podwórkiem, gdzie Warszawka podjeżdżała taryfą, by bawić się w Saturatorze czy Zwiąż Mnie. 10 metrów dalej czaił się mrok. Różnicę zrobiła też galeria [V]IURO. Nasza pracownia wtapiała się, oni z wystawami, sprejowaniem klatki schodowej i podwórka odcisnęli swoje piętno. Teraz takim podobną rolę spełnia hostel. Na klatce spotykam obcokrajowców. Lokalsów nie widuję.
Kradzież to w zasadzie jedyna nasza styczna ze stereotypową Pragą. Przeżyliśmy tu jednak ciężkie chwile. Za pierwszym razem była to plaga dopalaczy. Różni kolesie ćpali na naszej klatce, załatwiali się na schodach. Byliśmy bezradni. Budowa metra też była straszna, bo brutalnie odcięła tę cześć miasta od świata. Wtedy popadało wiele sklepów, które do dziś straszą pustymi witrynami. Kilka lat temu pojawiły się roszczenia spadkobierców wobec całego kompleksu przy ulicy 11 Listopada. Myśleliśmy, że musimy szukać sobie nowego miejsca. Byłam załamana, ale temat ucichł. Nie dość, że zżyliśmy się z tym miejscem, to jest ono świetne dla artystów: 140 metrów pracowni, co prawda zimnej, ale za to z dobrym światłem i przestrzenią dla wielkoformatowych prac. Nie znajdziemy tego nigdzie indziej. I nie chcemy szukać, bo to nasze miejsce.