Kinga Frelichowska, Metrowarszawa.pl: Urodziłaś się w Warszawie - tu się kształciłaś, stawiałaś pierwsze muzyczne kroki. Czy Warszawa to dobre miejsce do życia dla artystki?
- Uwielbiam swoje miasto! Do pełni szczęścia brakuje mi, aby nasz kraj miał trochę więcej dni słonecznych w roku, bo czuję, że mam lekki niedobór witaminy D. Myślę, że miejsce, w jakim żyjemy, jego historia, warunkuje nasz charakter. Ma to odbicie również w naszej narodowej twórczości. Jesteśmy uroczo sceptyczni, a zarazem dziko romantyczni. Jeszcze parę lat temu powiedziałabym ci, że wolałabym się urodzić gdzieś w słonecznej Kalifornii albo w Portugalii. Teraz, kiedy mam te swoje trzydzieści jeden lat, czuję, że wszystko ma swój sens i jest należycie poukładane.
Warszawa ma tę cechę, że wiele rzeczy jest tu ciągle nowych, więc mnie to miasto czymś permanentnie zaskakuje. Na przykład odbywają się koncerty zagranicznych artystów, którzy mnie inspirują albo pojawiają się nowe wege knajpy.
To wszystko, ta cała różnorodność daje mi poczucie, jakbym co chwilę znajdowała prezenty pod wypasioną choinką!
Czy Warszawa jest dla ciebie też kopalnią muzycznych pomysłów?
- Stolica jest miejscem, do którego przyjeżdża dużo ludzi, w tym muzyków. Część z nich zapuszcza tu korzenie, a część jest tylko przez chwilę i zostawia po sobie moc inspiracji. Lubię Warszawę za ten ruch i wieczną wymianę energii.
Większość muzyków, z którymi pracuję, nie jest rodowitymi warszawiakami, nie mieszkają tu od urodzenia, ale ja nie wyobrażam sobie tego miasta i zespołów bez nich. Zawsze podziwiam ludzi, którzy potrafią się przeprowadzić do innego miasta, mam dla nich dużo szacunku.
Lubię jednak wiedzieć, że zawsze mogę wpaść na bródnowskie podwórko, na którym się wychowałam, odwiedzić stare kąty, zebrać myśli i wiedzieć, że wszyscy są w pobliżu. Ale kto wie, może kiedyś też się przeprowadzę.
Jak byś scharakteryzowała warszawską scenę muzyczną? Czy jest hermetyczna, czy też otwarta także na tych artystów, dla których Warszawa nie jest miastem rodzinnym?
- Muszę przyznać, że nie jestem wyrocznią w tym temacie, bo mając dzieci, swoje próby i koncerty, rzadko kiedy mam czas, żeby wyjść na miasto i zobaczyć, kto i co obecnie gra. Trochę tego żałuję, ale jednocześnie uwielbiam swoje życie rodzinne. Wydaje mi się jednak, że moi koledzy i koleżanki z innych miast wpadają tu non stop, więc myślę, że Warszawa jest na różnych muzyków bardzo otwarta.
W jakich klubach warto w Warszawie bywać, żeby posłuchać dobrej muzyki? Gdzie grają najlepsi DJ-e, a gdzie są fajne koncerty?
- Zawsze, kiedy wychodzę "na miasto", to zahaczam o Cafe Kulturalną, odwiedzam też Bar Studio. Świetne koncerty robi Progresja, a klub Miłość zaprasza bardzo ciekawych artystów. Ponoć trzeba wpaść na Smolną wytańczyć techno frustracje. Ale wiadomo, że każdy wieczór kończy się w planie B. Uważam, że warto śledzić imprezy sygnowane Lado ABC i Uknowmerecords i zainstalować sobie Bandsintown (śmiech).
Stolica przez minione lata bardzo się zmieniła. Są nowe inwestycje, powstają kolejne ciekawe miejsca, zagospodarowany został nadwiślański bulwar. Co w Warszawie zachwyca, a co warto tu jeszcze zmienić na lepsze?
- Jestem zawsze w Warszawie głodna dobrze brzmiących klubów, czyli takich, które od początku są tworzone na potrzeby perfekcyjnego odbioru pięknych dźwięków. Kiedy myślę, gdzie chciałabym zagrać, to przychodzi mi na myśl kilka miejsc, które uwielbiam czysto towarzysko. Niestety, trudno o takie, które byłoby sympatyczne, a na dodatek miało dobrą akustykę.
Ponadto marzę o knajpie z pysznym wegańskim jedzeniem i miejscem do zabaw z dziećmi. Pamiętam Tamikę i za nią tęsknię. Czekam też wciąż na jakiś błyskotliwy pomysł miasta w kwestii parkowania samochodów. Zawsze, kiedy przez problem z parkowaniem gdzieś się spóźniam, to coś we mnie wybucha. Ale może to akurat kwestia terapii własnej (śmiech).
Warszawa to miasto, w którym spotykają się ludzie z całej Polski. Czy widzisz podziały na warszawiaków i słoików? Czy rodowici mieszkańcy tego miasta rzeczywiście krzywo patrzą na przybyszów? A jeżeli tak, to dlaczego?
- Ja Przybysz piszę dużą literą (śmiech). Nigdy nie zaobserwowałam jakiejś dyskryminacji w związku z pochodzeniem moich kolegów i koleżanek. Szczególnie, że pochodzą z pięknych i ciekawych miejsc. W środowisku, w którym się obracam, co najwyżej sprowadza się to do żartów o tym, kto mówi "do góry", a kto "na górze" albo, czy wychodzi "na pole" czy "na dwór".
Większość zespołów to mocne hybrydy. W Sistars mieliśmy osoby z Warszawy, Mrągowa, Iławy, Dobrego Miasta i Chodzieży, obecny mój skład to Warszawa, Szczecin, Świnoujście, Wrocław. Dla mnie to jeden piękny kosmos.
Przez ulice Warszawy przechodzą ostatnio tysiące protestujących ludzi. Jak to wpływa na klimat, atmosferę miasta?
- Myślę, że to wszystko jednoczy ludzi. Choć z polityką jest taki problem, że każdy interpretuje te same kwestie nieco inaczej. Jeżeli nie zaakceptujemy faktu, że nigdy nie będzie tak, że cały świat będzie myślał dokładnie tak jak my, to ciężko nam będzie współdzielić przestrzeń. Mam wrażenie, że "Spacerowicze" kochają swoje miasto i szanują je "spacerując".
Dużo podróżujesz - jak Warszawa się prezentuje na tle innych stolic świata?
- Nie jestem obiektywna, ale zawsze, kiedy wracam do Warszawy, to czuję się, jakby wracała do domu. Wiem, że to tu właśnie chcę mieszkać. Wracając z ciepłego kraju, w końcu mogę się zrelaksować pod rodzinnymi chmurami.
Polacy mają taki specyficzny wyraz twarzy - rozpoznam Polaka na końcu świata, jeszcze zanim się odezwie. (śmiech) Z jednej strony jest taki lekko "zrzędliwy", z drugiej - bardzo prawdziwy, bo znany mi od zawsze. Oczywiście generalizuję, ale mam teorię, że języki, jakimi się posługujemy, "rzeźbią" nasze rysy. Polski jest w czołówce najtrudniejszych języków świata...
Lubię nas, Polaków. Możemy śmiać się z gimbazy i ludzi wychowanych na aplikacjach, ale mam wrażenie, że wchodzimy na coraz wyższe poziomy świadomości, a polskie dzieciaki i nastolatki są niesamowite. Widzę to w pokoleniu muzyków, filmowców, aktorów, grafików. Od kilku lat nie jestem już najmłodsza w zespołach - mam wrażenie, że te różnice międzypokoleniowe będą się tylko zwiększać (śmiech).
W twoim zawodowym życiu sporo się w tym roku wydarzyło. Wcześniej byłaś taką "Zosią Samosią", która chce czuwać nad całym procesem twórczym, więc twoje płyty ukazywały się nakładem Penguin Records - wydawnictwa, którego jesteś współwłaścicielką. Teraz jesteś pod skrzydłami Kayax-u. Dlaczego zdecydowałaś się na taki krok?
- Nadszedł taki moment, kiedy zaczęłam przeliczać czas i wyciągać wnioski. Dla mnie robienie i granie muzyki oraz wychowywanie dzieci to jest już bardzo dużo. Nie zawsze ogarniam i godzę jedno z drugim, dlatego wolę delegować zadania ludziom, którzy robią to lepiej. Z Kayaxem mamy super porozumienie. Myślę, że to była bardzo dobra decyzja.
Jesienią ukaże się twój nowy album i po raz pierwszy wydasz go pod własnym nazwiskiem. Dlaczego tak późno się na to zdecydowałaś?
- Uwielbiam być dziewczyną z zespołu, ale w zespołach wszystko jest zależne od grupy, demokratyczne. Zaznaczę, że cenię demokrację i dla przykładu Rita Pax jeszcze powróci, bo kocham ich i tę muzykę, którą razem tworzymy. Teraz jednak mam w życiu taki moment, kiedy chcę może bardziej znaleźć i zdefiniować to, co muzycznie sama reprezentuję.
W wywiadach odcinasz się od twierdzenia, że singiel "Dzielne kobiety" to swoisty manifest. Zatem jak byś scharakteryzowała tę piosenkę?
- Jako subiektywną obserwację psychologiczną pewnej grupy kobiet, które znam. Oczywiście, w tej piosence śpiewam głównie o sobie, ale temat wydaje się być dość uniwersalny.
Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje. Myślisz, że w dzisiejszej Polsce ta sentencja ma rację bytu? Jest wielu przecież artystów, choćby Maria Peszek, których piosenki wzbudzają kontrowersje.
- Myślę, że odwaga i szczerość, które budzą kontrowersje wciąż łagodzi nasze poczucie przystosowania i ciągłego kompromisu. Jeśli jest afera, bo ktoś czuje się wolny i - nie krzywdząc nikogo - wyraża swoje myśli, to jestem zdania, że robi tylko dobrze naszym obyczajom.
Uważasz, że za pośrednictwem muzyki, tekstów piosenek można prowadzić społeczny dyskurs?
- Oczywiście. Sztuka zawsze prowadziła i będzie prowadzić społeczny dialog.
W czasach "Sistars" śpiewałaś po polsku, potem tego unikałaś. Dlaczego?
- Większość muzyki, jakiej słucham, pochodzi z anglojęzycznej zagranicy, więc naturalnie czuję się, śpiewając w tym języku. Gdybyś jednak zgłębiła, np. drugi album "Pinnaweli Renesoul", dostrzegłabyś, że nie zawsze unikam rodzinnego języka.
A dlaczego teraz znów śpiewasz po polsku?
- Chcę szybciej i bardziej bezpośrednio dotrzeć z przekazem do odbiorców.
Opowiedz o swojej nowej płycie, która ukaże się jesienią. Czego mogą spodziewać się po niej twoi fani?
To jest album poruszający wiele tematów - relacje międzyludzkie, romantyczne aspekty, a nawet erotyczne. Są na nim odczucia dotyczące problemów społecznych, dużo kobiecej psychologii, trochę o dzieciach, trochę o broni i dużo pracy świetnych producentów: Night Marks Electric Trio, Zamilska, Noep, Sander Mulder, Teielte, Jacek Antosik i ja (śmiech).
Zobaczymy cię już wkrótce w Krakowie na scenie Męskiego Grania. Czym dla Ciebie będzie ten mariaż?
- Zagram po raz pierwszy na Męskim Graniu i będę wyciągać wtedy wnioski. Myślę, że to taki mały festiwal, na którym zderza się dużo dobrej polskiej muzyki. Nazwa mnie jakoś nie boli. Chyba chodzi o to, żeby była to energetyczna, mocna dawka muzyki, ale myślę, że moc może być reprezentowana nawet delikatnością. W tym roku zagra, np. Julia Pietrucha, która raczej nie będzie porażać "przesterem". Moi fani będą mogli mnie też posłuchać na Olsztyn Green Festival oraz w Warszawie w Cudzie nad Wisłą w ostatni dzień wakacji! Już dziś zapraszam.
Paulina Przybysz razem z siostrą Natalią śpiewała w zespole Sistars. Potem rozpoczęła solową karierę, ale swoje płyty wydawała pod pseudonimem. Jesienią ukaże się jej nowy krążek, który tym razem wyda pod własnym nazwiskiem. Po raz pierwszy wystąpi też na scenie Męskiego Grania.