- Nie czuję się w niczym winny. Ten człowiek [bezdomny - red.] zobowiązał się opiekować zwierzętami. Źle się opiekował, doprowadził do tej sytuacji, nic nas nie poinformował - powiedział hodowca kóz, którego stado żyło na wyspie niedaleko Mostu Gdańskiego w Warszawie, w rozmowie z TVP Info.
Jak informowaliśmy niedawno, niepochodzący z Polski mężczyzna usłyszał zarzut znęcania się nad zwierzętami, po tym jak 12 kóz należących do stada zostało znalezionych martwych, a stan zdrowia innych budzi wątpliwości. On jednak twierdzi, że zarzut powinien usłyszeć zatrudniony przez niego bezdomny.
- On dostanie zarzut za to, że zostawiał kozy bez opieki, wyłączał pastuch elektryczny i szedł sobie w cholerę - mówił.
Hodowca kóz tłumaczył również, że umowa z miastem dotycząca zamieszkania kóz na wiślanej wyspie została podpisana trzykrotnie, bo "wszystko było ok".
- Na trzeciej my zaufaliśmy temu człowiekowi. Wydawało nam się po trzech latach, jak on już nie pił, że jest na tyle poważny, że jak coś powie, to będzie wykonywał. Stało się to, co się stało - stwierdził obcokrajowiec.
Podał również przykład nieodpowiedzialnego zachowania, którego dopuścił się bezdomny.
- Bezdomny wziął kozę do tramwaju i pojechał na drugą stronę Wisły, zostawił resztę stada bez opieki, wyłączył pastuch. Na bulwarach koza weszła do sklepu, zaczęła podjadać komuś bułki, ten idiota poszedł za kozą. Zamknęli sklep, była policja, interwencja. On się wylegitymował dowodem osobistym. To fakt, że zostawiał wyspę bez opieki - podkreślił.