W niedzielę w Warszawie odbył się Marsz Biało-Czerwony, który zorganizowało Ministerstwo Obrony Narodowej pod patronatem prezydenta RP Andrzej Duda. Do marszu dołączyły środowiska narodowe, których marsz został w środę odwołany przez ustępująca prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. Sąd zdecydował, że decyzja prezydent była niezgodna z prawem, a w piątek późnym wieczorem doszło do porozumienia między stroną rządową a narodowcami. Ostatecznie zdecydowano o zorganizowaniu wspólnego marszu.
Marsz rozpoczął się w niedzielę o godzinie 15 z ronda Dmowskiego i ruszył w kierunku Stadionu Narodowego. Mimo że podczas pochodu miało nie być zakazanych rac i symboli, było inaczej.
W niedzielę rzecznik warszawskiego ratusza Bartosz Milczarczyk przyznał, że faktycznie tak było.
- Były problemy organizacyjne, szczególnie w pierwszej fazie marszu, kiedy próbowano grupować jego uczestników. Problemem była także pirotechnika, która zgodnie z ustawą o zgromadzeniach jest nielegalna i stanowi niebezpieczeństwo - powiedział w rozmowie z Tvnwarszawa.pl.
Jeśli chodzi o zakazane symbole, to innego zdania jest np. poseł PiS Jacek Sasin, który w "Sygnałach dnia" powiedział, że "żadnych haseł i symboli tego typu" nie widział. Dodał, że on dostrzegł tylko radosną atmosferę.
Trudno również zaprzeczać, że uczestnicy używali zakazanych rac. Wczoraj Warszawa zmieniła się w "czerwony punkt", który zarejestrowały m.in. czujniki kontrolujące jakość powietrza. Race widać również na licznych zdjęciach z marszu.
Bartosz Milczarczyk tłumaczy, że pomimo iż podczas marszu doszło do licznych nadużyć i naruszeń prawa, ratusz nie mógł zdecydować o jego rozwiązaniu.
- Miasto nie ma kompetencji, by przerywać uroczystości państwowe, mimo tego, że był duży problem z pirotechniką i znakami nawiązującymi do ideologii zakazanej przez prawo - powiedział rzecznik Urzędu Miasta.
Wcześniej, gdy marsz miał być organizowany przez narodowców, Hanna Gronkiewicz-Waltz zapowiadała, że bez wahania rozwiąże pochód, jeśli urzędnicy zauważą łamanie prawa.