W Centrum Zdrowia Dziecka pracuje pani od 36 lat, cały czas na tym samym oddziale.
Helena Głowacka: Bardzo lubię swój zawód. Mimo że niejednokrotnie wracałam do domu z płaczem, ze spuchniętymi nogami. Nie miałam nawet siły wejść pod prysznic, padałam na łóżko, a były przecież małe dzieci, trzeba było się nimi zająć. Zdarzało się, że na oddziale spędzaliśmy wspólnie Wigilię. Zdarzało się również, że zabierałam małych pacjentów do siebie do domu, po to, aby pospacerowały po lesie, poczuły rodzinną atmosferę. Oczywiście za zgodą lekarza.
Spodobało ci się? Polub nas
Praca marzeń?
Jeżeli powiem pani, że od dziecka chodziłam ze strzykawkami, to będzie nieprawda. Wychowywałam się na Podlasiu, od dziecka pracowałam na gospodarstwie moich rodziców. Miałam kontakt z przyrodą i z nowo urodzonymi zwierzakami. Może to mnie nauczyło wrażliwości. Wydawało mi się, że spośród wszystkich szkół to liceum pielęgniarskie najbardziej pasuje do mojego charakteru. Przy łóżku chorego stanęłam w wieku 16 lat, wtedy pierwszy raz spotkałam się z bólem i cierpieniem.
Jak pracuje się z chorymi dziećmi?
Bardzo trudno. Oprócz chorego dziecka mamy pod opieką jeszcze rodzica. Pacjenci i ich rodzice przyjeżdżają do nas setki kilometrów, z drugiego końca Polski. Są to ludzie, którymi trzeba się zaopiekować. Kilkakrotnie w swoim zawodowym życiu uczestniczyłam w śmierci. Nie jest tak, że pacjent umiera, a my robimy pośmiertną toaletę i wychodzimy. Zostaje jeszcze rodzic. Są to bardzo trudne chwile. Takie, po których zamykamy się w swoich pokojach i wylewamy tony łez. Tylko, że nie możemy następnemu pacjentowi pokazać się roztrzęsione. Musimy pracować na wysokich obrotach, bo ktoś inny potrzebuje naszej pomocy.
Bywa tylko smutno?
Najbardziej w sercu zostają chwile, gdy po długiej walce pacjent wygrywa. Wtedy wszystkie wygrywamy. Pamiętam sytuację, gdy do oddziału trafił bardzo malutki człowiek. Miał ogromną wadę rozwojową. Strasznie walczyłyśmy oto, aby osiągnął odpowiednią wagę. Któregoś dnia zważyłyśmy go, ważył dwa kilogramy. Co to było za szczęście! Są to momenty, które osiąga się małymi kroczkami. Ktoś zaczyna ruszać palcem, otwierać oko... Dla laika to rzeczy mało ważne, dla nas niezwykle istotne detale.
Rozmowy z pacjentami bywają inspirujące?
O tak. Kiedyś chciałam udowodnić pacjentowi jaka jestem mądra i zaczęłam rozmawiać z nim o Sowie Mądrej Głowie z Kubusia Puchatka. No i na tę okoliczność zostałam przepytana...
Zdała pani egzamin?
Nie mogłabym nie zdać (śmiech). Następnym razem ten sam młody człowiek powiedziałby: "Fajtłapa z tej ciotki. Jak mogę jej zaufać? Chce mi do ręki wkładać wenflon, a nie zna się na Kubusiu Puchatku ". A gdy rozmawiamy o Kaczce Dziwaczce, nie wolno kończyć na Buraczkach, tylko na Kropce. A do "biedronki przyszedł żuk..." Zna pani taki wierszyk?
Niee... (śmiech)
Nasza praca nie polega na tym, że wchodzimy do sali i mówimy: "Dzień dobry, a teraz pobierzemy krew ". Rozmowa mniej więcej wygląda tak: "Dzień dobry, a teraz opowiem Ci bajkę ". Nie wkłuwamy wenflonów, tylko motylki. Niebieskie, żółte, a plasterki przyklejamy, po to, by nie odfrunęły. Musimy odnaleźć się w dziecięcym świecie na tyle, by zadając ból, przekonać dziecko o słuszności zadawania bólu.
A co, gdy mamy zły dzień?
Przy chorym nie można być zmęczonym. Musisz uśmiechać się i wiedzieć, że dziecku, które ma 5 lat należy opowiedzieć wiersz, z trochę starszym rozmawiasz o "Gwiezdnych Wojnach", a z 17-latkiem o przyszłości. Jeżeli powie, że ma zmienione plany, bo jest chory, musisz odpowiedzieć: "Nie mój drogi jesteś tu, pomożemy ci, zawalczymy razem. I zobaczysz, że jeszcze można ."
Przechodzicie jakieś szkolenia psychologiczne?
Nie, życie nas szkoli. Każdy pacjent.
Praca pielęgniarki to nie tylko umysłowa praca, ale i fizyczna.
To prawda. Bardzo dużo z nas choruje. Głównie na schorzenie kręgosłupa, narządów ruchu, żylaki nóg. Kiedyś przenosząc pacjentkę podniosłam ją i już zostałam w tej samej pozycji. No trudno, taka praca. Trzeba było odcierpieć swoje i tyle.
A możecie liczyć, podobnie jak nauczyciele, na płatny urlop z tytułu "poratowania zdrowia"?
Kiedyś oferowano nam sale rehabilitacyjne, do których mogłyśmy chodzić po pracy. Dzisiaj jak każdy Polak na rehabilitację czekamy dwa lata. O kondycję dbamy w swoim zakresie, chodzimy na różne zajęcia, basen, ale to wszystko za prywatne środki.
A ile dzisiaj czasu spędziła pani w domu?
Właśnie wróciłam z dodatkowej pracy. Za chwilę wychodzę na dyżur nocny, więc tak naprawdę w domu spędziłam cztery godziny. W Centrum Zdrowia Dziecka pracujemy w systemie od godz. 7 do 19 oraz 19 do 7 rano. Potem jest tzw. dzień śpiący, ale nie da się tego odespać. Jeżeli jest adrenalina, coś się dzieje, to wracasz do domu z dyżuru i nie jesteś w stanie usnąć, a za chwilę idziesz na następną nockę.
Mimo to nie szanuje się Waszej pracy.
Nie wiem, dlaczego utarło się, że zawód pielęgniarki to zawód służalczy. Owszem zarabiamy mało, ale kobiety generalnie mniej zarabiają. Chciałabym, aby zrozumiano, że nasz zawód nie jest taki prosty. Mamy rodziny, zarywamy noce, jesteśmy odwoływane z urlopów. Po szkole, dzieci moich koleżanek, spędzają czas w szpitalnej dyżurce, bo nie ma, kto się nimi zająć. Świetlice szkolne są już pozamykane, a z drugiej strony nie mamy tyle pieniędzy, aby opłacić opiekunki.
Może czas na wyjazd kraju?
Broń Boże! Nie wyobrażam sobie życia z dala od najbliższych. Podziwiam dziewczyny, które wyjechały. Chylę przed nimi czoła, bo to są bardzo trudne decyzje. Mam wiele koleżanek, które są w Anglii, Belgii, we Włoszech. Nawet teraz dzwonią do nas i mówią: "Dziewczyny rzućcie to, jest praca ".
Wiem, że nie miałyśmy rozmawiać o strajku, ale muszę oto zapytać. Co Pani czuje odchodząc od łóżka pacjenta? Wyobrażam sobie, że jest to bardzo trudne.
Powiem tylko jedno zdanie: Pracuję w zawodzie od 19 roku życia, w Centrum Zdrowia Dziecka przeżyłam stan wojenny, mobilizację, ale tak trudnej chwili, jaką musiałam przeżyć w pierwszy dzień strajku, jeszcze mi się nie zdarzyło. I mam nadzieję, że to już nigdy się nie powtórzy.