Spodobało ci się? Polub nas
Rozmowa z dr. Markiem Bachańskim
Jak pan się czuje w tej sytuacji?
- To jest zaskoczenie, dramat. A przede wszystkim mam olbrzymią rzeszę ciężko chorych pacjentów. I jestem przerażony, bo nie wiem, co teraz się z nimi stanie.
Ile pacjentów było pod pana opieką?
- Co miesiąc przyjmowałem od 50 do 70 ciężko chorych pacjentów. Teraz oczywiście ktoś ich przejmie, ale ja broniłem ich ostatniej szansy. I wiem, że część pacjentów nie ma gdzie pójść w tym momencie.
I co z nimi dalej będzie? Przejmą ich inni lekarze, którzy jednak nie będą stosować medycznej marihuany.
- To jest bardzo trudna kwestia do rozwiązania. Niech pan posłucha rodziców moich pacjentów, wystarczy wejść na ich konto na Facebooku. To jest takie doświadczenie, które każdy odczuje i zrozumie o co tu chodzi.
Z jakiego powodu został pan dyscyplinarnie zwolniony? Co się stało?
- Już od dłuższego czasu szukano czegoś na mnie i to jest element tej układanki. Więcej o tym będzie mówił mój adwokat. U niego są wszystkie dokumenty.
Ale wiem, że pan odwiedza swoich pacjentów: Dorotę, Maćka... Możemy ich uspokoić i zapewnić, że pan ich nie zostawi?
- Doktor na pewno ich nie zostawi, tylko ważne jest, żeby lekarz był dostępny i miał gdzie przyjąć swoich pacjentów.
A nie może pan się nimi zająć prywatnie?
- Do mnie jest kolejka 250 ciężko chorych pacjentów. To są skrajnie chore osoby. Ja nie jestem lekarzem, który przyjmuje tylko prywatnie. Chciałem to robić w publicznym szpitalu, ale się nie dało.
Czy jest taka placówka, w której mógłby pan pracować?
- Jest, ja naprawdę mam co robić, ale chciałbym kontynuować swoją pracę w normalnych warunkach, natomiast teraz jest, jak jest. Chcę jednak zaznaczyć, że sprawa mojego zwolnienia znajdzie finał w sądzie. Taki mamy plan z moim prawnikiem.
Pamiętam, że po pierwszym ciosie, który zadało panu Centrum Zdrowia Dziecka, mówił pan o emigracji.
- To powiedziałem w emocjach. Byłem wielokrotnie za granicą i nam niestety jest bardzo daleko do takich warunków, jakie tam mają lekarze. Gdyby tam pojawił się lekarz, który zrobiłby coś ciekawego dla szpitala, to dostałby dodatkową sekretarkę, uścisk dłoni dyrektora, usłyszał pytanie o to, co jeszcze potrzebuje. A w naszym kraju jest odwrotnie.
Czuje się pan bezpieczny w takim sensie, że jeśli ta sprawa znajdzie finał w sądzie, to wybroni się pan pokazując dokumenty?
- Ja zupełnie inaczej na to patrzę. Ja pomogłem swoim pacjentom. Cokolwiek na mnie znajdą, to przecież najważniejsze jest, że pomogłem ludziom, a wszystko inne, to jest drobiazg. Powiem panu o przykrej rzeczy, która mnie ostatnio spotkała. W niedzielę rozmawiałem z matką mojego pacjenta, który niestety już nie żyje. Nie żyje dlatego, że on już podpisał zgodę na leczenie medyczną marihuaną, a w tym momencie przyszła ze swoimi formalnościami dyrektor Syczewska, która ogłosiła, że przerywamy program. Ja mówię do matki, żeby napisała do pani dyrektor, ta jej odmawia i w lipcu chory dostaje tak ciężkich napadów, że ląduje na oddziale intensywnej terapii i z tego nie wychodzi. Dziecko było do uratowania. I to jest obrazek z mojej praktyki. Kacperek był przez dłuższy czas moim pacjentem i można było mu pomóc. Nikt nie powie, że nie
Jak pan się czuje w tej sytuacji?
To jest zaskoczenie, dramat. Mam olbrzymią rzeszę ciężko chorych pacjentów i jestem przerażony, bo nie wiem, co teraz się z nimi stanie.
Ilu pacjentów było pod pana opieką?
Co miesiąc przyjmowałem od 50 do 70 ciężko chorych. Teraz oczywiście ktoś ich przejmie, ale ja broniłem ich ostatniej szansy. I wiem, że część z nich nie ma gdzie pójść w tym momencie.
I co dalej z nimi będzie? Przejmą ich inni lekarze, którzy jednak nie będą stosować medycznej marihuany?
To jest bardzo trudna kwestia do rozwiązania. Niech pan posłucha rodziców moich małych pacjentów, wystarczy wejść na ich konta na Facebooku. To jest takie doświadczenie, które każdy odczuje i zrozumie o co tu chodzi.
Z jakiego powodu został pan dyscyplinarnie zwolniony? Co się stało?
Już od dłuższego czasu szukano czegoś na mnie i to jest element tej układanki. Więcej o tym będzie mówił mój adwokat. U niego są wszystkie dokumenty.
Ale wiem, że pan odwiedza swoich pacjentów: Dorotę Gudaniec, mamę Maxa. Możemy ich uspokoić i zapewnić, że pan ich nie zostawi?
Na pewno ich nie zostawię, tylko ważne jest, żebym miał gdzie ich przyjąć.
Nie może pan się nimi zająć prywatnie?
W kolejce na wizytę jest aż 250 ciężko chorych pacjentów. To są skrajnie chore osoby. Ja nie jestem lekarzem, który przyjmuje tylko prywatnie. Chciałem to robić w publicznym szpitalu, ale się nie dało.
Czy jest taka placówka, w której mógłby pan pracować?
Jest, ja naprawdę mam co robić, ale chciałbym kontynuować swoją pracę w normalnych warunkach, natomiast teraz jest, jak jest. Chcę jednak zaznaczyć, że sprawa mojego zwolnienia znajdzie finał w sądzie. Taki mamy plan z moim adwokatem.
Pamiętam, że po pierwszym ciosie, który zadało panu Centrum Zdrowia Dziecka, mówił pan o emigracji.
Powiedziałem to w emocjach. Byłem wielokrotnie zagranicą i wiem z obserwacji, że niestety nam jest bardzo daleko do warunków, jakie tam mają lekarze. Gdyby tam pojawił się lekarz, który zrobiłby coś ciekawego dla szpitala, to dostałby dodatkowych pracowników, uścisk dłoni dyrektora, usłyszał pytanie o to, co jeszcze potrzebuje. A w naszym kraju jest odwrotnie.
Czuje się pan bezpieczny w takim sensie, że jeśli ta sprawa znajdzie finał w sądzie, to wybroni się pan pokazując dokumenty?
- Ja zupełnie inaczej na to patrzę. Ja pomogłem swoim pacjentom. Mogę mówić o faktach. Nigdy z moim udziałem nie był prowadzony eksperyment leczniczy z zastosowaniem leków zawierających kanabinoidy. Ja leczyłem skrajnie ciężko chorych pacjentów, ordynując im leki zawierające marihuanę leczniczą, dopuszczone do obrotu w innych krajach UE. Podkreślam, za każdym razem procedura importu docelowego leków odbywała się za pełną wiedzą i zgodą moich przełożonych w CZD, konsultanta krajowego z zakresu neurologii dziecięcej oraz urzędników Ministerstwa Zdrowia. Faktem także jest, że mniej więcej w połowie bieżącego roku otrzymałem od moich przełożonych zakaz ordynowania leków zawierających marihuanę leczniczą. Kolejnym faktem jest, że rodzice jednego z moich ciężko chorych pacjentów na padaczkę lekooporną mniej więcej w tym samym czasie podpisali zgodę na wdrożenie terapii z zastosowaniem leków zawierających marihuanę leczniczą. Niestety, moi przełożeni w CZD nie wyrazili zgody na rozpoczęcie leczenia w tym przypadku. Niestety, dzisiaj ten pacjent nie żyje. Nie przeżył ciężkiego napadu choroby. W mojej ocenie, z medycznego punktu widzenia terapia z wykorzystaniem medycznej marihuany w tym przypadku miała olbrzymie szanse powodzenia i znaczącego zmniejszenia ilości oraz rozmiarów napadów padaczkowych. Skoro - jak słyszę z oświadczeń dyrekcji CZD - prowadzone jest przez prokuraturę postępowanie w sprawie narażenia przeze mnie w trakcie leczenia zdrowia i życia pacjentów, to myślę, że prokuratura szczegółowo zbada także przypadek śmierci Kacperka. Różnica jest bowiem taka, że wszyscy pacjenci leczeni przeze mnie z wykorzystaniem marihuany medycznej żyją, a stan ich zdrowia znacząco się poprawił. Takie są fakty.