"Dobranoc! Cześć, giniemy!" Minęły 32 lata od największej katastrofy lotniczej w historii Polski

9 maja 1987 r. samolot Polskich Linii Lotniczych LOT Ił-62M rozbił się w Lesie Kabackim. Była to największa pod względem liczby ofiar katastrofa w historii polskiego lotnictwa. Nikt ze znajdujących się na pokładzie nie przeżył, zginęły 183 osoby.

Samolot Polskich Linii Lotniczych LOT Ił-62M SP-LBG „Tadeusz Kościuszko" wystartował z lotniska na Okęciu o 10.17. Miał lecieć do Nowego Jorku. Na pokładzie maszyny było 172 pasażerów, w tym 17 obywateli USA i 21 Polaków na stałe mieszkających w Stanach. Załoga liczyła 11 osób. Nikt nie przeżył. 

Dekompresja kadłuba, utrata dwóch silników i pożar samolotu

Początkowo podróż przebiegała bez zakłóceń. Za sterami siedziało dwóch bardzo doświadczonych pilotów - kapitan Zygmunt Pawlaczyk i major Leopold Karcher - obaj uznawani za jednych z najlepszych w swojej dziedzinie. Pasażerowie nie mieli powodów do obaw. Wszystko zmieniło się jednak o 10.41, w 23. minucie lotu. Wtedy załoga stwierdziła utratę hermetyczności (dekompresję) kadłuba, utratę dwóch silników i pożar samolotu. "Niebezpieczeństwo! Warszawa radar, lot. Warszawa radar. Opuszczamy w niebezpieczeństwie. Nie wiemy, co się stało, dwa silniki obcięło. Opuszczamy" - alarmuje załoga "Kościuszki". 

Pilot podjął decyzję o powrocie do Warszawy, bo tam obstawa służb ratowniczych była bardziej przygotowana na przyjęcie samolotu. Początkowo planował lądowanie awaryjne na lotnisku wojskowym w Modlinie, ale nie udało się z nim skontaktować. Samolot musiał wracać na Okęcie, gdzie wszyscy byli już w pełnej gotowości. "Kościuszko" nigdy tam jednak nie doleciał. 

Na trzy minuty przed katastrofą załoga dowiedziała się, że w bagażniku samolotu wybuchł pożar. "U nas pożar jest tu" - informuje wieżę pilot, w jego głosie słychać zmartwienie. "Palicie się?!" - odpowiada kontroler. Załoga powinna zostać o tym poinformowana dużo wcześniej, ale zawiodły czujniki dymu. Piloci dowiedzieli się o tym dopiero, kiedy dym dotarł do nich fizycznie. Ogień zaczął szybko rozprzestrzeniać się po samolocie i całkowicie uszkodził układ sterowania. Co więcej, nie udało się także zrzucić paliwa, bo zawiódł kolejny element - zawory były sterowanie elektronicznie i nie zadziałały. 

"Kościuszko" zaczął na przemian opadać i wznosić się. Niecałe sześć kilometrów przed lotniskiem piloci nie opanowali wahnięcia i samolot zaczął spadać nad Lasem Kabackim.

"Dobranoc, do widzenia! Cześć, giniemy!"

O godzinie 11:12:13 „Tadeusz Kościuszko” z prędkością ok. 470 km/h zaczął ścinać pierwsze drzewa lasu. Tuż przed uderzeniem w ziemię padły ostatnie dramatyczne słowa. - Dobranoc, do widzenia! Cześć, giniemy! - powiedział kpt. Zygmunt Pawlaczyk. Później słychać już tylko głośne uderzenie o ziemię i ciszę. 

W sieci dostępne jest nagranie wymiany zdań między załogą a wieżą kontrolną na Okęciu. Słynne słowa pojawiają się pod koniec nagrania:

 

Samolot uderzył w ziemię, rozpadając się na części. Fragmenty były rozrzucone w promieniu ok. 370 m. Pozostałe w baku 32 tony paliwa zapaliły się, wybuchł pożar. Wszyscy obecni na pokładzie zginęli na miejscu.

"Bezgłowy korpus ludzki wbity w drzewo"

W latach 80. w okolicy Lasu Kabackiego mieszkało niewiele osób. Stały tam zaledwie trzy domki jednorodzinne. Mieszkające tam osoby usłyszały huk i zobaczyły kłęby dymu. Wszyscy myśleli, że pali się dom jednego z sąsiadów. Nie mieli pojęcia, że z obrazami, które za chwilę zobaczą, będą musieli zmagać się całe życie. - Ścięte drzewa, blacha i kłęby dymu. 2,5 m ode mnie leżał kawałek ludzkiego korpusu z głową i strzępami kończyn - mówi pani Danuta. Żadnego ciała nie znaleziono w całości. - Zobaczyłem bezgłowy korpus ludzki wbity w drzewo - opowiadał "Gazecie Stołecznej" malarz Jerzy Ciesielski, który jako jeden z pierwszych pojawił się na miejscu katastrofy. To właśnie on jest autorem wielu zdjęć, które pokazują skalę tragedii. 

Nikt nie miał nawet szansy zbliżyć się do miejsca katastrofy, bo na miejscu natychmiast zjawiły się służby ratunkowe, a milicja i ZOMO stworzyły ciasny kordon.

Katastrofę w Lesie Kabackim obserwowali także strażacy na pasie startowym na Okęciu. - Zobaczyliśmy czarny grzyb, jak po bombie - mówił Marek Rutecki, który miał wtedy zaledwie 22 lata. Po latach opowiada, że do teraz pamięta widok dopalającego się wraku i swąd spalonego ciała. Dodaje, że na początku nie mógł pojąć, co stało się z pasażerami. "Gdzie są ludzie? Pouciekali?" - zastanawiał się. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że stoi na ich szczątkach.  

Szabrownicy zdejmowali pierścionki z nadpalonych palców?

Wszyscy pasażerowie i cała załoga lotu 5055 zginęli na miejscu. Identyfikacja ciał była niezwykle trudna. Udało się znaleźć i zidentyfikować ciała tylko 121 ofiar ze wszystkich 183 osób, które zginęły 9 maja w Lesie Kabackim. 

Nie znaleziono m.in. ciała jednej ze stewardess, Hanny Chęcińskiej. Prasa spekulowała, że kobieta została wyssana z samolotu podczas dekompresji. Załoga zauważyła jej nieobecność dopiero na moment przed katastrofą. Prawdopodobnie podczas dekompresji była w pomieszczeniu technicznym i zginęła w pożarze tylnej części kadłuba. Jej ciała nigdy nie znaleziono, pozostało nierozpoznane wśród 62 innych niezidentyfikowanych szczątek ofiar.

Rodziny ofiar często nie mogły liczyć również na odnalezienie pamiątek po straconych ukochanych. Co prawda ustawiono namiot, w którym wyłożono znalezione przedmioty ofiar, ale nie było ich wiele. Część była całkowicie zniszczona. Rodzina pani Haliny Domerackiej odzyskała jej skórzaną torebkę, w której wciąż była Biblia. Na jej stronach pani Halina napisała "Awaria w samolocie, co będzie, Boże". Rodzina kobiety mówi, że z Biblii powinno być coś jeszcze - kilkaset dolarów, które Halina schowała między jej stronicami. Tych jednak brakowało.

Tak właśnie zaczęły się plotki o szabrownikach, którzy mieli przeczesywać Las Kabacki zaraz po tym, jak samolot się rozbił. Mówiło się o ludziach, którzy zdejmują pierścionki z nadpalonych palców i przetrząsają torby w poszukiwaniu dolarów. Mieszkańcy okolic są oburzeni takimi podejrzeniami. Mówią, że nie było nawet szansy, żeby tam podejść - cały teren był szczelnie chroniony przez milicję i ZOMO. Część osób właśnie funkcjonariuszom zarzuca kradzieże. - Sprzątali, a pieniądze chowali po kieszeniach. Kto im udowodni, że się nie spaliło? - mówią. 

Jak powiedzieć, żeby nie urazić?

Po katastrofie w Lesie Kabackim opinia publiczna domagała się informacji o tym, dlaczego samolot spadł. I tutaj zaczynał się problem, bo samolot, którym pasażerowie mieli lecieć do Nowego Jorku w latach 80. był produkcji radzieckiej. Śledczy bardzo szybko ustalili, że Ił-62 został nieprawidłowo skonstruowany, a winę za to ponoszą radzieccy konstruktorzy, ale nie mogli tego otwarcie powiedzieć, aby nie urazić radzieckich przyjaciół.

Podczas śledztwa okazało się, że wadliwa była konstrukcja silników. Radzieccy budowniczy chcieli zaoszczędzić na czasie i materiałach, więc budując silniki montowali tylko co drugi wałeczek toczny w łożysku, które oddzielały dwa wały silnika, kręcące się z różnymi prędkościami. Przez to silniki były jak tykająca bomba - gdy wybuchał jeden, automatycznie zapalał się i drugi. W dodatku w momencie wybuchu, kawałki łożyska z dużą prędkością rozrywały wszystko, co stanęło im na drodze. Tak było właśnie 9 maja w "Kościuszce" - łożysko nie wytrzymało przeciążenia i pękło, a jego odłamki przebiły kokpit, powodując dekompresję i pożar w luku bagażowym.

Wtedy oczywiście nie można było obarczyć winą ZSRR. Początkowo strona radziecka próbowała zrzucić ją na niekompetencję załogi, ale to także nie przeszło. Śledczy podkreślili, że personel jest bez winy, a wszystkie decyzje kpt. Pawlaczyka były prawidłowe. Kapitan został również uznany za bohatera - jest bardzo prawdopodobne, że dzięki skierowaniu maszyny nad Las Kabacki liczba ofiar nie była wyższa. Nie ucierpiał bowiem nikt na ziemi. 

Co zatem znalazło się w końcowym raporcie tłumaczącym przyczyny katastrofy "Kościuszki"? Ostatecznie po kilku miesiącach śledztwa podpisano się pod dokumentem, w którym winą za katastrofę obarczono "przedwczesne, zmęczeniowe zniszczenie elementów tocznych".

Futro z czarnych norek, które uratowało życie

Przy okazji tragedii w Lesie Kabackim nie sposób nie wspomnieć o Janinie Szulc-Tomaszewskiej - niedoszłej pasażerce "Tadeusza Kościuszki". Pani Janina nie zdążyła wejść na pokład maszyny, choć była na liście pasażerów, a wszystko przez futro z czarnych norek, które kupiła podczas wizyty w Polsce. 

Kobieta przyjechała na lotnisko spóźniona, więc nie miała już czasu stanąć w długiej kolejce do oclenia nowego zakupu. Postanowiła więc udawać, że niczego ze sobą nie ma i pójść do odprawy. Tam w tłumie wypatrzył ją celnik i poprosił do kontroli. W torbie, którą trzymała Janina, znalazł nieoclone futro, przez które cała procedura się przedłużyła i "Kościuszko" poleciał bez Janiny. Jej miejsce zajęła inna kobieta, znajoma celnika, która bardzo chciała dostać się na ten lot, ale nie było już miejsc. 

Niedługo później na lotnisko dotarła wiadomość o katastrofie. - Ja pani życie uratowałem. Wszyscy zginęli. Na pani miejsce poleciała moja znajoma - powiedział kobiecie jeden z celników i rozpłakał się.

***

Dziś miejsce katastrofy lotniczej samolotu pasażerskiego Ił-62M SP-LBG "Tadeusz Kościuszko" Polskich Linii Lotniczych LOT w Lesie Kabackim upamiętnia krzyż, tablica z wyrytymi nazwiskami wszystkich ofiar oraz głaz z tablicą upamiętniającą katastrofę. Co roku w dniu rocznicy w tym miejscu odbywa się msza święta w intencji wszystkich 183 zmarłych. 

Więcej o: