Spodobało ci się? Polub nas
Upalne letnie popołudnie. Jestem w Śródmieściu. Nie dość, że duszno, to jeszcze wokoło potworny zgiełk. Minąłem wiecznie zakorkowane Aleje Jerozolimskie i idę Kruczą w stronę Domu Braci Jabłkowskich . Tu nie tylko głośno od przejeżdżających samochodów, ale hałasuje też wielka maszyna rozbierająca ściany budynku na tyłach dawnego Smyka. Widok niecodzienny, więc i zainteresowanie przechodniów zupełnie zrozumiałe. Choć wąsko na chodniku, prawie każdy przystaje, wyciąga smartfona, kręci film i robi zdjęcia.
Rozbiórka budynku obok dawnego parkingu (na przedłużeniu ul. Widok) przyciąga uwagę nie tylko mieszkańców, ale i turystów. Jakże widowiskowo wygląda, gdy maszyna z wielkimi szczypcami wgryza się w dawne ściany i je niszczy. Jeden z robotników polewa wodą gruz, żeby się mniej kurzyło. - Może mi pan pomóc? - przerywa moją obserwację starsza pani. Wyciąga starą nokię i prosi, by zrobić zdjęcie. Nie jej, tylko wypatroszonemu budynkowi. - Chcę wysłać na pamiątkę znajomej - tłumaczy. Pstrykam dwa zdjęcia i oddaję telefon. - Wie pan, ja tu przez 25 lat mieszkałam - zaczyna i wskazuje na niski budynek po drugiej stronie ulicy. - Trzeba wejść w bramę i po lewej stronie będzie mój dawny dom - mówi z nostalgią w głosie. Chodzi o adres: Bracka 20.
Dom przy ul. Brackiej 20, w którym po wojnie mieszkała pani Maria Majewska Fot. Michał Radkowski Dom przy ul. Brackiej 20, w którym po wojnie mieszkała pani Maria Majewska, fot. Michał Radkowski
Maria Majewska wprowadziła się tam z mamą, babcią i jej ciocią zaraz po wojnie. Dwupiętrowy budynek stał wtedy pusty. Bez okien. - Wracałyśmy wszystkie razem z obozu w Pruszkowie, gdzie nas wygnano. Nie było co wracać do mieszkania na Świętokrzyskiej, bo nasza kamienica, jak i wszystko w okolicy, było wyburzone. Szukałyśmy więc gdziekolwiek wolnego mieszkania i tak trafiłyśmy na Bracką - wyjaśnia. Wcześniej w tym budynku mieszkała służba Brzozowskich. Ich Pałac (pod tą nazwą) stoi w głębi podwórka. Został mocno zniszczony w czasie powstania warszawskiego. Zresztą jak większość zabudowy w Śródmieściu.
Pałac Brzozowskich przy ul. Brackiej 20A Fot. Michał Radkowski Pałac Brzozowskich przy ul. Brackiej 20A, fot. Michał Radkowski
- Tu były ruiny. Na Kruczej, Marszałkowskiej czy Chmielnej wszystkie budynki były zburzone do pierwszego piętra, a czasem do parteru. Widok był przerażający. Razem z innymi dziećmi podawaliśmy sobie z rąk do rąk cegły i tak pracowaliśmy przy odgruzowywaniu - odtwarza z pamięci.
Nie było szyb, woda zamarzała
Maria Majewska była wtedy kilkuletnią dziewczynką. Dziś ma 75 lat. Wojny prawie nie pamięta. - Mama niewiele mi o tym wspominała. Wiem, że tata zginął w tym czasie gdzieś w Anglii. Przestał się nagle odzywać. Nawet na zdjęciu go nie widziałam, bo wszystkie dokumenty spaliły się w naszym domu na Świętokrzyskiej - opowiada pani Maria. Pamięta za to, jak gdzieś została przysypana gruzem. - Podawali nam mokre chusteczki i kazali je do nosa przytykać, żeby nie wdychać pyłu - wspomina.
Ulica Bracka przed 1914 r. Drugi budynek z lewej to kamienica pod nr. 20. Dwupiętrowa z belwederkami po bokach Ulica Bracka przed 1914 r. Drugi budynek z lewej to kamienica pod nr. 20: dwupiętrowa z belwederkami po bokach. Budynek, w którym mieszkała pani Maria, znajduje się w podwórku.
Była zima, gdy razem z mamą, babcią i ciocią zajęły mieszkanie na Brackiej. - Nie było tam nawet szyb, ale wtedy po prostu szukało się wolnego lokum. Woda w zlewie nam zamarzała. Nie było się czym ogrzewać. Ubikacja to była buda z dykty, która sięgała do sufitu. Miałyśmy dwa małe pokoiki z kuchnią, w sumie może z 30 metrów - opisuje warunki w jakich mieszkały zaraz po zakończeniu wojny. Właścicielem budynku był hrabia Brzozowski. - Jemu płaciłyśmy komorne, ale on po kilku latach wyjechał z kraju i budynek przejęło miasto.
Pytam, z czym wtedy przyjechały do Warszawy. - Z tobołkami - odpowiada krótko pani Maria. - A potem znosiło się do domu to, co znalazłyśmy. W opuszczonym pałacu pozostały jakieś sztućce, talerze. Jak ktoś coś wyrzucił na śmieci, to się to zabierało do domu. Cioci udało się kupić łóżko metalowe, spałyśmy na siennikach wypchanych słomą. Dużo później mama kupiła wersalkę i rozkładane łóżko. Warunki były bardzo prowizoryczne. Żeby jakoś nas utrzymać, mama handlowała bułkami. Brała z piekarni pieczywo i sprzedawała je obok Domu Braci Jabłkowskich albo na Chmielnej.
Rozbiórka północnego skrzydła budynku, w którym mieścił się Smyk Fot. Michał Radkowski Rozbiórka północnego skrzydła budynku, w którym mieścił się Smyk, fot. Michał Radkowski
- Co wy robicie? Zostawcie to! - przerwał nagle naszą rozmowę niewyraźny, ale bardzo donośny głos mężczyzny z trudem utrzymującego pionową postawę. - Ale odbudują, proszę pana - uspokaja pani Maria. - To nie to samo! - żachnął się pijaczyna i odszedł.
Włoskie i francuskie pantofle
- Przepraszam, czy oni to wyburzają? - zaczepia nas teraz pani w kapeluszu. - Rozbierają tylko tylne skrzydło budynku, ale konstrukcja i stropy Smyka pozostaną. Nowe będą ściany i elewacja - informuję. - Przecież ten budynek ma już status zabytku - zauważa słusznie. Rzeczywiście, w 2006 roku wpisano CeDeT (Centralny Dom Towarowy), w którym przez wiele lat działał Smyk, do rejestru. W 2017 roku budynek ma wyglądać jak nowy.
Tak ma wyglądać stary budynek Smyka po rewitalizacji Fot. materiały prasowe Tak po remoncie ma wyglądać budynek, w którym mieścił się Smyk, fot. materiały prasowe
- Ja się tutaj na parterze zaopatrywałam w delikatesach. To był bardzo porządny sklep - przypomina sobie pani w kapeluszu. - Po wojnie zamieszkałam tu obok na ul. Widok. I tak jest do dziś, więc nic, co tutaj się dzieje, nie jest mi obce - dodaje i ujawnia swoje imię. Nazwiska i wieku nie chce podać. Pani Barbara urodziła się przed wojną. Do Warszawy przyjechała na studia z rodzinnych Gorlic (leżą w Beskidzie Niskim niedaleko dzisiejszej granicy ze Słowacją). Do CeDeTu często chodziła na zakupy. Dopytuje o szczegóły remontu. Przekonuję za inwestorem, że odtworzony zostanie wygląd elewacji z początku lat 50-tych, gdy budynek udostępniono mieszkańcom. - I bardzo dobrze - cieszy się pani Barbara. - Szanujmy to, co ktoś nam po sobie zostawił. Nie wszystko, co przed nami, jest super. Sentyment to też jest bardzo ważna sprawa. Tu właśnie kupowałam włoskie i francuskie pantofle.
Dobiegająca końca budowa Centralnego Domu Towarowego w Alejach Jerozolimskich w 1951 roku (Fot. Roman Wionczek / East News) Dobiegająca końca budowa Centralnego Domu Towarowego w Alejach Jerozolimskich w 1951 roku, fot. Roman Wionczek / East News
W tym momencie wyciąga przed siebie stopę w przewiewnym obuwiu. - Te sandały są z Włoch. Kupowałam je Cedecie za Gierka, jak się otworzył na Zachód i zaczął kredyty zaciągać. Czyli to były lata 70-te. Do tej pory noszę te sandałki, a w domu mam jeszcze dwie pary butów wizytowych. Tu zawsze tłum był niesamowity, ale jak już człowiek kupił sobie obuwie, to był zachwycony - mówi z radością w głosie pani Barbara. - Pamiętam te ogromne kolejki. Ja też mam do tej pory zamszowe botki, które tu kupiłam. Wtedy było z 28 stopni mrozu, nie było więc tylu klientów, a ja daleko nie miałam, więc poszłam na zakupy. Cieszyłam się z tych botków, jak małe dziecko - śmieje się pani Maria.
- Mam sporo innych pantofli, ale te są najwygodniejsze. Już je chciałam wyrzucić, ale szewc na mnie nakrzyczał, żebym tego nie robiła, bo skóra z wierzchu jest nadal mięciutka.
- Wtedy nosiło się też płócienne sandałki. Za nimi też trzeba było swoje odstać w kolejce. Kosztowały 51 złotych.
Pani Barbara wybucha śmiechem.
Puk puk w okno księdza
- Ale najbardziej luksusowy towar był u braci Jabłkowskich. Już jak się do nich wchodziło, to witały drewniane schody, na których był elegancki dywan. Sklep był wielki, no i rzeczy znacznie droższe. A tu na ul. Widok, czyli obok pani, był sklep spożywczy i w sobotę albo w niedzielę nalewali świeże mleko z bańki. Kolejka jak czort stała - wspomina dalej pani Maria. - I mama mnie tu do sklepu wysyłała po mleko i bułki.
Dom Towarowy Braci Jabłkowskich Dom Towarowy Braci Jabłkowskich Dom Braci Jabłkowskich
- Teraz nie dotknę niczego, co nie jest sprawdzone - przyznaje pani Barbara. - Jestem osobą szalenie sterylną i bez przerwy myję ręce, za co mnie gani rodzina. Ale wtedy też chodziłam z żelaznymi bańkami na mleko. Kto w tamtych czasach dbał o to, żeby tam nie było bakterii?
- Tak to było, na ulicy się kupowało mleko. A każdy przychodził z takim naczyniem, jakie akurat miał.
- Zawsze się śmieję, gdy ktoś mnie pyta z oburzeniem: dlaczego ty mówisz, że tak dobrze się czułaś w tamtym systemie? A to takie proste: byłam wtedy młoda - uśmiecha się głośno pani Barbara. Podobnie reaguje pani Maria. - Bo to się inaczej odbiera. Dawniej, jak byłam panienką, było nas stać, żeby pójść od czasu do czasu do restauracji na dansing i się pobawić. A teraz nas na to nie stać - przyznaje pani Maria.
Placyk przy Brackiej przed domem Braci Jabłkowskich. Z lewej widać kamienicę pod numerem 23 WARSZAWA NA STAREJ FOTOGRAFII, WARSZAWA 1960 Placyk przy Brackiej przed Domem Braci Jabłkowskich. Z lewej widać kamienicę pod numerem 23, Warszawa, rok 1960.
- A propos tańczenia. Mieszkałam w czasie studiów u zakonnic na Opaczewskiej. Miałyśmy swoje pokoje na trzecim piętrze, siostry - na pierwszym, a na parterze mieszkał ksiądz. No i wieczorami chadzałyśmy na zabawy taneczne do akademika na pl. Narutowicza, bo tam byli chłopcy - śmieje się pani Barbara. - Siostry zawsze powtarzały: macie wrócić przed godz. 22, a wtedy dopiero zaczynała się najlepsza zabawa. Ale miałyśmy układy z księdzem, bo był strasznie fajny. Wracałyśmy późno w nocy, zresztą te zabawy były bez porównania z tym, co teraz wyprawiają dziewczyny, one się w ogóle nie szanują.
- Poza tym w ogóle nie bałyśmy się tych chłopców, bo oni nie byli groźni, a teraz to jest strach.
- Przede wszystkim oni by nie użyli brzydkiego słowa w obecności dziewczyny. To był zupełnie inny świat. I wracam do historii - zabawa się kończyła gdzieś koło drugiej w nocy. Wszyscy byliśmy już mocno po alkoholu. Oczywiście chłopcy odprowadzali nas całą gromadą. Zamiast czekać do rana, puk puk w okno księdza. "A to wy?" - mówił przez szybę "Zaraz, zaraz. Tylko założę sutannę".
- A, to ksiądz był tolerancyjny.
- Bardzo był w porządku.
- Byłyśmy młode, dlatego wspominamy to z sentymentem. Jaki ustrój był, taki był, a my musiałyśmy w nim żyć.
- Mnie wtedy polityka w ogóle nie interesowała. Ja w tym czasie studiowałam, byłam bardzo towarzyska, miałam liczne grono przyjaciółek i było mi dobrze.
- Poza tym to było nasze życie i też chcieliśmy się bawić i coś z tego mieć, a mieć było trudno.
- O, to prawda. Urodziłam się tuż przed wojną. Wiem, co to jest głód. Po wojnie też nie było lekko. Pamiętam, że pod "22" była mydlarnia i tu chodziłam po naftę. Kupowałam ją do lamp.
- A na Szpitalnej 4 była pasmanteria, tak jak na Brackiej 20. Chodziło się tam po guziki czy suwaczki. Z kolei na Brackiej 4 była winda z kryształowymi szybami, które błyszczały kolorowo.
- A w tym starym budynku, który teraz burzą, były świetnie zaopatrzone delikatesy i tu sprzedawano także w soboty.
- Ale co z tego, skoro zupełnie inaczej się żyło. Mama nie pytała mnie, co zjem, tylko mówiła, co jest. Najczęściej chleb maczało się w wodzie i w cukrze i leciało się na podwórko, a jak było dobrze, to maczało się w mleku albo w śmietanie. W budynku, w którym mieszkałam, na parterze znajdowała się fabryka wody sodowej i kwasu. Obok stały riksze. Gdy tylko pracownicy poszli do domu, wsiadaliśmy na te riksze i szaleliśmy nimi po podwórku. Czasami właścicielka dała nam napić się oranżady. O, co to było za święto.
W szlafroku do obozu
Pytam o powstanie . Obie panie niewiele pamiętają.
- Po wojnie potwornie bałam się sztucznych ogni, bo mi się kojarzyły z wybuchami bombowymi - wspomina pani Maria.
W tym bloku na drugim piętrze wychowywała się Maria Majewska, ul. Bracka 20 Fot. Michał Radkowski W tym bloku na drugim piętrze (okna na samej górze) wychowywała się Maria Majewska, ul. Bracka 20, fot. Michał Radkowski
- Opowiadano mi, jak do Pruszkowa zabierano moją ciocię - zaczyna pani Barbara. - Upał był niesamowity, a ona szła w takim ślicznym granatowym kostiumiku z wełenki, w najlepszym jaki miała, i na to założyła szlafrok. I w tym szlafroku maszerowała z całą gromadą ludzi pędzonych do obozu. Pomógł jej jakiś kolejarz, który szedł z nią i szczęśliwie wyskoczyli z tego tłumu. Niemcy tego nie zauważyli. Chwała Bogu, ocalała. Stryj walczył w powstaniu, niedawno jego odznaczenia i dokumenty oddaliśmy do muzeum. Tata walczył w Armii Krajowej. A potem trafił do Stalagu (niemiecki obóz jeniecki - przyp. red.). I tam przyjeżdżały Niemki i wybierały sobie silnych mężczyzn do pracy w polu, zupełnie jak w filmach o czarnoskórych niewolnikach zwożonych do Ameryki. Ale jak to się dokładnie stało, to nie wiem. Dzieci powinny pytać rodziców, bo potem ta wiedza o najbliższych bezpowrotnie przepada.
Po maturze pani Barbara przyjechała do stolicy. - Uwzięłam się na Warszawę, ale teraz żałuję. Ja się nie nadaję do takiego dużego miasta. Wolałabym zamieszkać w cichej leśniczówce. Oczywiście z przystojnym leśniczym - śmieje się i przeprasza, ale musi wracać do domu.
Cedet, 1967 rok Lech Charewicz/ East News Budynek CeDeTu w 1967 roku, fot. Lech Charewicz/ East News
Pani Maria lubi swoje miasto. Warszawianką jest w czwartym pokoleniu. Po 25 latach wyprowadziła się z Brackiej na Ochotę. Ale nie żałuje. - Warunki były okropne. To była klitka, a nas było ośmioro. Pokoiki były bardzo małe, myło się w misce - opowiada. Po tym, jak mama pani Marii zmarła, do mieszkania wprowadzili się nowi lokatorzy. - Nie znam ich, ale ilekroć tędy przejeżdżam, to z sentymentem wspominam to miejsce. Tak, jak dziś - uśmiecha się. Otwarcia CeDeTu nie pamięta. Miała wtedy zaledwie 11 lat. Ale zapamiętała coś innego. - Na parterze budynku, który właśnie burzą, za szybą stał jeden z pierwszych telewizorów w Polsce. To była absolutna nowość. Na ekranie wyświetlały się ruchome obrazy. Przed telewizorem zbierały się tłumy warszawiaków, bo wtedy prawie nikt go nie miał. Trzymałam moich młodszych braci za rękę i razem tu przychodziliśmy. Dopiero parę lat później mieliśmy w domu telewizor - wspomina.
Maria Majewska na tle rozbiórki północnego skrzydła budynku, w którym mieścił się Smyk Fot. Michał Radkowski Maria Majewska na tle rozbiórki północnego skrzydła budynku, w którym mieścił się Smyk, fot. Michał Radkowski
Patrzymy wspólnie na prace rozbiórkowe budynku dawnego CeDeTu. - Żal, żal, żal. Szkoda, że tak go okaleczyli - mówi, ocierając ręką łezkę, która spłynęła jej po policzku.