40 zł za kilometr jazdy w stolicy, 480 zł za 10 minutową podróż? Historię naszego czytelnika publikujemy ku przestrodze. Zanim zdecydujemy się na kurs zorientujmy się, ile będzie nas kosztował. Pseudotaksówkarzy w stolicy nie brakuje.
Do zdarzenia, które opowiedział nam Tytus, doszło w poniedziałek przy Dworcu Centralnym około przed 5 nad ranem. 30-letni mężczyzna, „po długiej i okropnej podróży pociągiem” przyjechał do Warszawy. Jak twierdzi, sprawdził tramwaje, ale żaden jeszcze nie jeździł. Uznał, że weźmie taksówkę.
- Zamówiłbym Ubera, ale akurat padł mi telefon. Rozejrzałem się i zauważyłem, że pod dworcem stoi jakieś auto. Taki a la van. Zapytałem gościa, czy jest wolny. Odpowiedział, że tak - mówi w rozmowie z Metrowarszawa.pl 30-letni Tytus.
Jak podkreśla mężczyzna, na samochodzie nie widział żadnych oznaczeń. Tylko taśma w szachownicę z boku na karoserii. - Nie rozmawialiśmy. "Pruł" bardzo szybko. Dojechaliśmy na miejsce chyba w kwadrans. Przejechaliśmy 10 km - kontynuuje swoją historię 30-latek.
Tytus zapytał kierowcę, ile jest mu dłużny. Okazało się, że... 480 zł. - Zamurowało mnie. Zapytałem, czy żartuje. Odpowiedział, że nie. Dopiero wtedy stwierdził, że to nie jest taksówka, tylko przewóz osób. I że wszystko jest napisane - dopowiada Tytus.
Kierowca wyjaśnił, że 80 zł wynosi opłata początkowa. 40 zł kosztuje kilometr do 10 rano, 20 zł - kilometr po 10 rano.
Tytus przyznaje, że cenniki były umieszczone w trzech miejscach. Zauważył je dopiero, kiedy wysiadał. Wcześniej nie zapytał kierowcy ani o cenę za kilometr, ani za cały kurs.
Kierowca postraszył go, że z przodu ma kamerę i że wszystko nagrywa.
Powiedziałem mu, że to, co się wyprawia, to 'rozbój w biały dzień'. Kierowca stwierdził, że nie ma czasu na takie dyskusje. I, że jak nie chcę płacić, to jedziemy na policję, bo jest to wyłudzenie – mówi nam Tytus
Mężczyzna miał 80 zł w gotówce. Próbował zapłacić kartą, ale nie miał środków. „Kierowca pokazał mi licencję. Jakiś zalaminowany certyfikat. Zapytałem, czy może mi go dać do ręki. Odmówił” - pisze Tytus. Mężczyzna poszedł do domu i przyniósł jeszcze 120 zł.
Kiedy wrócił, kierowca zapytał go, czy jest studentem. Wówczas mógłby zaproponować zniżkę. W końcu przewoźnik zgodził się na taryfę dzienną. Tytus miał zapłacić 280 za cały kurs. Dał 200. Więcej nie był w stanie zorganizować. - Powiedział, że te 80 zł to już mu oddam przy okazji - dodaje nasz rozmówca.
Nazajutrz kolega Tytusa - prawnik - sprawdził licencję kierowcy. Jego zdaniem nic nie wskazuje na to, aby mężczyzna prowadził nielegalną działalność.
Nie mogliśmy się skontaktować z firmą przewozową, gdyż nie ma do niej kontaktu.
- Zawsze myślałem, że to takie legendy miejskie, że rzekomo tacy stoją na Okęciu. Pierwszy raz przekonałem się o tym na własnej skórze - przyznaje Tytus.
Z punktu widzenia przepisów o transporcie drogowym wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Jak czytamy na stronie urzędu miasta, przewoźnicy mogą dowolnie kształtować swoje ceny i nie muszą oznakowywać dodatkowo swoich pojazdów.
Z kolei cena za przejazd taksówką nie może być wyższa niż 3 zł za km na taryfie 1. Podstawowymi elementami jej wyposażenia jest taksometr z ważnym dowodem legalizacji oraz dodatkowe światło z napisem „TAXI”, umieszczone na dachu pojazdu.
Swego czasu na pseudotaksówkarzy można było natknąć się przy Dworcu Zachodnim. Z historii naszego rozmówcy wynika, że nie brakuje ich także w okolicach Dworca Centralnego.
W poniedziałek w kilku miastach Polski, w tym w Warszawie, przeciw nielicencjonowanym przewoźnikom zaprotestowali taksówkarze. O godz. 7 wyjechali z pięciu miejsc w stolicy, jechali kolumnami możliwie najwolniej, blokując ruch. Żądali, aby rząd podjął walkę z nieuczciwą, jak podkreślają, konkurencją. CZYTAJ WIĘCEJ >>>