Dlaczego zdecydowała się pani podjąć to wyzwanie i zostać szefem Biura?
Marlena Happach: Już od wielu lat, działając w Stowarzyszeniu Architektów Polskich oraz w Stowarzyszeniu Odblokuj, starałam się wraz z innymi ludźmi obserwować to, w jaki sposób rozwija się miasto i zastanawiać się nad tym, co zrobić, żeby w tej sferze polityki przestrzennej mogło ono funkcjonować jeszcze lepiej. Gdy pojawiła się możliwość, aby kierować biurem architektury, a nie zdarza się to często, uznałam, że to znak i może czas, aby podjąć tego typu wyzwanie. Chciałabym sprawdzić się po tej drugiej stronie, w roli osoby mogącej określone zmiany wprowadzić w życie.
Co trzeba zmienić pani zdaniem?
Najwięcej moich pomysłów dotyczy tego, co zrobić, aby proces planowania przestrzennego stał się bardziej transparentny, czyli dostępny, zrozumiały dla każdego, od inwestora po mieszkańca Warszawy. Społeczeństwo się demokratyzuje, ludzie chcą mieć wpływ na to, co dzieje się w mieście, ale żeby to robić, muszą wiedzieć, jak przebiegają dane procedury. My jako urząd musimy wysyłać jasne komunikaty, dlaczego pewne rzeczy się dzieją, dlaczego podejmowane są takie decyzje, a nie inne, jaka jest kolejność tych decyzji, jakie są priorytety. Bardzo zależy mi na tym, aby w ciągu najbliższych tygodni czy miesięcy powstał program działań planistycznych, w którym znajdą się nie tylko plany, ale również kolejność ich powstania z wyjaśnieniem, dlaczego właśnie na tym chcemy się skupić.
Czyli póki co jest chaos.
Może nie chaos, ale ta sfera planistyczna jest po prostu bardzo skomplikowana. Z różnych powodów – ma to związek z wieloma przepisami, niejednokrotnie niespójnymi ze sobą. Nad systemem planowania pracowało przez lata bardzo wielu specjalistów, którzy posługują się językiem trudnym, hermetycznym, niełatwym do przyswojenia. W tej chwili jest zdecydowanie za dużo biurokracji. Trzeba ten proces planowania uczłowieczyć.
Może przejdźmy to bardziej przyziemnych rzeczy...
Ale to są przyziemne rzeczy! Nierozerwalnie łączy się to z moją wizją Warszawy - Warszawy bliskiej mieszkańcom. Miasta, które spełnia przede wszystkim nasze potrzeby, gdzie wdrażane są rozwiązania zmierzające do poprawy jakości ich życia.
Jak to się przekłada na konkretne rozwiązania?
Nie jestem zwolennikiem wielkich inwestycji...
Galerii handlowych?
Też. Ale również pojedynczych dużych inwestycji, które mają funkcjonować jako wizytówka miasta.
Na przykład?
Takim przykładem może być Stadion Narodowy. To są oczywiście potrzebne inwestycje, ale to jest jedna rzecz, jeden obiekt, który pochłania ogromną ilość środków. Moim zdaniem teraz trzeba położyć nacisk na drobne działania, bliskie człowiekowi. Czyli poprawić te elementy w bezpośredniej przestrzeni jego życia. Warszawa to nie tylko Śródmieście. Dwie trzecie Warszawy to osiedla mieszkaniowe. Peryferyjne dzielnice, które należą do Warszawy, również potrzebują wielu zmian, które posłużą właśnie poprawie jakości życia.
Od dwóch lat realizujemy w ramach stowarzyszenia i liczę na to, że będziemy go kontynuować, projekt "centra lokalne" – dotyczący miejsc codziennych kontaktów członków małych społeczności. W każdej dzielnicy, więcej, na każdym osiedlu powinny być takie wielofunkcyjne miejsca, gdzie krzyżują się ścieżki ludzi. I, co ważne, mieszkańcy muszą mieć możliwość dotarcia tam na piechotę. Jeżeli miasto skonstruowane jest tak, że aby napić się kawy, trzeba wsiadać w metro czy autobus, to moim zdaniem to miasto nie spełnia swoich podstawowych funkcji. Podałam przykład kawy, ale chodzi też o szkołę, służbę zdrowia, teatr, kino.
Czy takimi miejscami – centrami lokalnymi nie są w Warszawie galerie handlowe?
Niestety nie. Pełnoprawnym użytkownikiem galerii jest tylko jej klient. Nie ma w galeriach funkcji dostępnych dla wszystkich, bez względu na status materialny. Galerie nie działają też miastotwórczo. Zasysają życie do środka, podnosząc swój zysk, ale w zamian miastu nie oddają nic.
To, co niestety już w Warszawie zaczęło się dziać, to taka jednofunkcyjność miejsc. Dobrym przykładem jest Mordor, gdzie mamy same biura. Dopiero teraz zaczynają tam powstawać osiedla mieszkaniowe. Wciąż jednak jest tam gigantyczna przewaga funkcji biurowych. Z drugiej strony mamy taką Białołękę, która w przeciwieństwie do Mordoru, jest wyłącznie sypialnią. Z jednego punktu do drugiego jest bardzo daleko. I tworzą się korki. Takie rozdzielanie funkcji w mieście nie sprzyja jego zrównoważonemu rozwojowi.
W innych, bardziej rozwiniętych miastach na świecie powstają dzielnice, które pełnią przede wszystkim jedną funkcję, jak City w Londynie.
Które wieczorami i w nocy jest kompletnie martwe. Nie jest to moim zdaniem dobry sposób na rozwijanie miasta. Miasto ma być przestrzenią, w której cały czas są ludzie. Które jest żywe, gdzie dzieje się wiele różnych rzeczy, które nigdy nie jest puste, gdzie bez względu na status materialny można czuć się dobrze. Jest wiele miejsc wciąż niedostępnych dla określonych grup, jak choćby tych z dysfunkcjami ruchowymi. O tym też musimy pamiętać projektując przestrzeń.
„Gdzie bez względu na status materialny można czuć się dobrze” – mam jednak wrażenie, że w Warszawie często wolimy dzielić przestrzenie na te – dostępne chociażby dla bogatszych, i te, gdzie chodzi „cała reszta”.
Rzeczywiście brakuje w Warszawie miejsc, gdzie można przyjemnie spędzać czas, porozmawiać z kimś i nie musieć wydawać pieniędzy. W przestrzeni publicznej powinny krzyżować się drogi wszystkich ludzi. W wielu europejskich miastach jest tak – czego w Warszawie nie widuję – że ludzie w czasie lunchu wychodzą na zewnątrz, nie do knajp, ale na ulice, place. Jedzą kanapki czy posiłek w przestrzeni publicznej. Nie mają problemu z tym, żeby w garniturach jeść lunch z pudełka.
Te podziały u nas widać. Każdy na pewno zna miejsca, wokół których krążą panowie z napisem „ochrona”, którzy odmawiają wstępu ludziom niepasującym do schematu użytkownika tej przestrzeni. To, jak ta przestrzeń jest konstruowana, w dużej mierze zależy więc też od polityki prywatnych inwestorów.
A propos. Mówi pani o zapewnianiu wielofunkcyjnej infrastruktury w miejscach, gdzie powstają biurowce czy osiedla. Czy zatem to nie sami deweloperzy, realizując inwestycje, powinni zadbać o to, aby w pobliżu ich inwestycji znalazła się szkoła czy przedszkole, żłobek, restauracje, miejsca spotkań mieszkańców?
Albo place, których jest mało, a za którymi jak się okazuje bardzo tęsknimy. Za zapewnienie żłobka czy przedszkola odpowiedzialne jest u nas miasto, ale rola inwestorów jest tutaj również bardzo ważna. Miasta powstają właśnie dzięki prywatnym inwestycjom. Inwestorzy muszą być świadomi tego, jak powinno się budować miasto. Ważna jest również świadomość samych mieszkańców na temat tego, co ich zdaniem powinno znaleźć się na danej przestrzeni.
Czy my sami, kupując mieszkanie, oczekujemy, że będziemy mieli do dyspozycji nie tylko parking podziemny, odpowiednią powierzchnię mieszkania i ewentualnie balkon, ale czy będzie to tkanka, w której będzie można miło spędzić czas poza mieszkaniem oraz będzie możliwość wysłania dziecka do przedszkola w bliskiej odległości od domu. To ważne, żeby zadać sobie te pytania i stawiać wymagania. Te oczekiwania mieszkańców już rosną. I bardzo dobrze.
W wielu miastach na zachodzie z deweloperami się negocjuje – chcecie zrobić większą inwestycję – ok., ale w zamian za to wybudujcie żłobek.
Te działania na styku przestrzeni prywatnej i publicznej to bardzo ważna kwestia, w której mamy jeszcze dużo do wymyślenia. Dotyczy to zarówno przestrzeni mieszkalnych, jak i biurowych. Często jest tak, że powstają w Warszawie budynki wybitne pod względem architektonicznym, ale to, co dzieje się na samym dole, skąd tej bryły w ogóle nie widać, a gdzie tak naprawdę dzieje się najwięcej dla samych ludzi, nie ma nic.
Widać to doskonale w centrum Warszawy, zwłaszcza przy ulicy Towarowej, gdzie powstaje wiele inwestycji. Są to niejednokrotnie rozwiązania z wysokiej półki, natomiast przestrzeń wokół samej inwestycji jest kompletnie nieprzystosowana i niedostępna dla ludzi.
Podobnie się mówi o okolicach Złotej 44.
Tam sytuacja jest o tyle lepsza, że nie ma tak gigantycznej arterii, która skutecznie odstrasza pieszych. Lubię wieżowce, jako architekt cenię różnego rodzaju formy. Uważam, że wieżowce tworzą tożsamość miasta, jego skyline. Ale nie lubię, jak rozmawia się o wieżowcach wyłącznie w kontekście ich wysokości, a zupełnie pomija się to, co dzieje się na samym dole, przy ulicy. Nie potrafię zaakceptować wieżowców, w których jedyne, co znajduje się w przyziemiu, to wielki wjazd do parkingu podziemnego, a poza tym – puste pierzeje.
Spójna polityka wysokościowa też jest oczywiście ważna. Biuro robiło już wiele analiz na ten temat, które jeszcze nie zaistniały w świadomości społecznej. Do tej pory mówiło się, że ta granica wysokościowa przebiega wzdłuż Marszałkowskiej, wciąż jednak słyszymy o próbach jej przesunięcia.
Czy jest w Warszawie coś, czego pani nie lubi?
Tu nie będę oryginalna. Najbardziej nie lubię wielkoformatowych reklam, tych płacht wieszanych na całych budynkach. Mamy tu bardzo ważną lekcję do odrobienia.
Cały czas nie mogę zrozumieć, jak te płachty przekładają się na sprzedaż. Gdy ja widzę gigantyczny biustonosz i gigantyczne gacie kilkanaście metrów od mojej twarzy, to naprawdę nic nie przekona mnie, żebym dokonała zakupu w tym sklepie. Wręcz przeciwnie, będę go omijać szerokim łukiem.
Myślę, że z racji zawodu i wykształcenia, ma pani zupełnie inne wyczucie estetyki niż większość Polaków. Wielu te reklamy po prostu nie rażą.
Być może jest to kwestia edukacji. Na szczęście w tej kwestii już wiele zostało wymyślone. Cały czas trzeba jednak wypracować pewne zasady. Reklamy w miastach były zawsze i raczej nigdy nie znikną. Informacja wizualna powinna jednak wpisywać się w przestrzeń miasta. Moim zdaniem te wielkie płachty zakrywające całe elewacje budynków w żaden sposób się w nią nie wpisują. Wiele reklam, mam teraz na myśli te świecące, ma również bardzo negatywne skutki dla środowiska.
Reklamy. A plac Defilad?
Moją wielką ambicją jest, aby wreszcie udało się coś z tym zrobić. Uważam, że plac Defilad urósł do rangi symbolu i to, co z nim zrobimy, wiele powie o nas Polakach. Co my po tych 25 latach zdołaliśmy z tą wolnością zrobić...
Nie podam tutaj gotowych rozwiązań, sama nie mam konkretnych oczekiwań wobec placu, uważam, że proces tworzenia wizji tego miejsca będzie długi i żmudny. I bardzo dobrze. Trzeba dopuścić do głosu aktywistów miejskich, mieszkańców i przede wszystkim przedstawicieli instytucji, które na placu powstaną – Teatru Rozmaitości oraz Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Pozwolić na to, aby plac stał się taką przestrzenią eksperymentalną. Może okaże się, że nie będzie miał jednej funkcji, ale wiele? Może te funkcje będą się zmieniać – może plac będzie inny latem i inny zimą?
Ogromne nadzieje na realną poprawę funkcjonowania tego miejsca pokazało działanie dwóch teatrów i kawiarni przy głównym wejściu. W tym sezonie tam naprawdę można było posiedzieć i przyjemnie spędzić czas, porozmawiać, posłuchać muzyki. Jakby ktoś kilka lat temu spytał mnie, czy mam ochotę pójść na plac Defilad, to bym odpowiedziała – nie ma szans!
Czyli rewitalizacja placu Defilad będzie priorytetem dla miasta. Co jeszcze?
Na pewno przestrzenie kluczowe dla II linii metra, zwłaszcza te wokół stacji. Te tereny, w chwili uruchomienia metra, zaczynają nabierać ogromnego znaczenia. Wystarczy spojrzeć na to, co się wydarzyło wokół stacji pierwszej linii. Bardzo istotne jest to, żeby ten rozwój nie był przypadkowy. Musimy dobrze opracować to, co ma się znaleźć, jakie funkcje ta przestrzeń ma spełniać. Dobrze, aby nie była to tylko przestrzeń służąca temu, aby pozostawić tam samochód i przesiąść się do metra. Dla ludzi, którzy tam mieszkają, wciąż jest to bowiem miejsce do życia. Inna sprawa do dostępność, sposób zaaranżowania wejścia, połączenia stacji z innymi środkami transportu, jak autobus, tramwaj.
Gdzie na świecie zostało to fajnie rozwiązane?
Ja jestem wierną wielbicielką naszej pierwszej linii. Jest prosta, przestrzenna, intuicyjnie się z niej korzysta. Stacje pozostają we wzajemnej relacji, choćby kolorystycznej. Udało się obejść bez słupów, które zabierają przestrzeń. Nie użyto tam jakichś super drogich materiałów, ale efekt jest bardzo dobry.
Warto przy pracach nad kolejnym odcinkiem o tych doświadczeniach pamiętać. Oczywiście są różne sposoby myślenia o metrze i stacjach. W Paryżu każda stacja jest inna i często bardzo silnie wiąże się z danym miejscem. W Londynie podobnie. I te miasta również warto obserwować. Wejścia do metra są tam zintegrowane z tkanką miejską.
Czego nie udało się zrealizować w drugiej linii. Za to mamy piękne kolorowe daszki...
Miałyśmy nie rozmawiać o przeszłości. Stacje, które są zintegrowane z tkanką miejską są lepszym rozwiązaniem, bo sprzyjają gęstej zabudowie. Ale nie zawsze udaje się takie rozwiązanie wdrożyć. Źródła należy prawdopodobnie szukać w przepisach, na przykład dotyczących własności. To oczywiście może wymagać zmian, ale są to niestety zmiany nawet nie na poziomie miasta, ale dużo wyższym.
Które miasta podobają się pani najbardziej?
To jak zapytać kobietę, którą biżuterię najbardziej lubi. (śmiech) Lubię wiele miast i bardzo lubię podglądać, co się w nich dobrego dzieje. Studiowałam w Paryżu, więc to miasto darzę ogromnym sentymentem.
Co jest tam fajnego?
Ta policentryczność. Nieważne, czy mieszkamy w pierwszej czy dziewiętnastej dzielnicy, wystarczy, że wyjdziemy z domu i już czujemy się jakbyśmy byli w mieście. Nie ma jakiegoś określonego centrum Paryża. Mówi się, że centrum jest gdzieś bliżej środka miasta, ale czy centrum to plac przy Notre Dame? Raczej nie.
W Warszawie też mówi się, że nie ma centrum.
Mówi się, ale mniej więcej każdy wie, że punkt przecięcia Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich to jest właśnie to centrum.
Lubię Amsterdam i w ogóle miasta holenderskie. Podoba mi się to, że bez względu na pogodę, która bywa tam gorsza niż w Polsce, ludzie nieustannie przebywają w przestrzeni publicznej. Byłam w Amsterdamie w lutym i aż nie mogłam uwierzyć, jak dużo czasu spędzaliśmy na dworze, np. pijąc kawę w jakimś ogródku. Może i było zimno, ale był też zewnętrzny grzejnik i jakoś nie wspominam tego jako traumy. A za zimnem raczej nie przepadam.
Cenię bardzo Rotterdam, który pod względem swojej historii przypomina mi Warszawę. Podczas wojny miasto również zostało mocno zniszczone, długo szukało swojej tożsamości, nie tylko w przeszłości historycznej, ale również w zabudowie modernistycznej. A mimo to jest takie prężne.
No i Londyn, który jest dla mnie miastem szczegółów. Chodząc ulicami, nie mogę oderwać wzroku od tych detali. Tam każda skrzynka, znak drogowy, każdy słupek ma ze 150 lat, z drugiej strony wszystko jest takie porządne. Ta stałość miesza się tam z ogromną zmiennością, bo Londyn to miasto dynamiczne, pełne oddolnych inicjatyw, tymczasowej zabudowy.
I Stambuł, w którym moim zdaniem nie da się nie zakochać.
Co by pani zabrała innemu miastu i przeniosła do Warszawy?
Nie ma chyba takiej konkretnej rzeczy, którą bym przeniosła żywcem, raczej miałabym ochotę przejść się z gumką i pewne rzeczy wymazać, jak te reklamy czy samochody na chodnikach. Nie mówię, że mamy się wszyscy poświęcać i jeździć rowerami jesienią i zimą. Ja zimna nie lubię i na pewno zimą rowerem jeździć nie będę. Komunikacja miejska się bardzo poprawiła w ciągu ostatnich lat, są jeszcze rejony Warszawy, w które zdecydowanie wygodniej mi dojechać samochodem, ale jest ich coraz mniej.
Czy czegoś się pani obawia w związku z nowym wyzwaniem?
Jest to dla mnie na pewno całkiem nowa sytuacja. Do tej pory pracowałam albo w organizacjach samorządowych, albo we własnej pracowni, czyli w mniejszym zespole, z ludźmi, których łączyły trochę mniej formalne relacje. Praca w urzędzie to dla mnie nowość. Tu mam duży zespół, są silniejsze i słabsze ogniwa, o czym muszę pamiętać. Nie chcę, żeby moja praca była postrzegana tak, że to ja mam coś zmienić, ja chcę doprowadzić do tych zmian we współpracy z ludźmi, którzy mają do tego narzędzia.
Nie jest też tak, że planowałam to od lat, decyzje podjęłam dość szybko. Jest to jakiś etap w moim życiu, który chcę dobrze wykorzystać. Ale myślę, że nie spędzę w urzędzie całego życia. Mam poczucie, że mam tu jakieś zadanie do wykonania i chcę je wykonać dobrze. Jestem bardzo podekscytowana i nastawiona na działanie.