Takie sugestie pojawiły się m.in w serwisie n atemat . Dziennikarz puszczając wodze fantazji pisze m.in.
- A gdyby tak urząd miasta stołecznego Warszawy miał równie sprawnego kupca, jak hipermarket Auchan, to zdobyłby rowery po 199 złotych sztuka - w sumie 225 tys. pojazdów.
Spodobało ci się? Polub nas
Na komentarze, delikatnie mówiąc - krytyczne, nie trzeba było długo czekać. Najciekawszy ukazał się w serwisie transport-publiczny.pl
- Potem pojawia się pewien kłopot, co z tym żelastwem zrobić. Władować na balkon? Do piwnicy? Do dużego pokoju? No i pojechalibyście może nim do pracy, ale gdzie go tam zostawić? Zresztą nie macie kłódki do roweru, a trzeba go przecież przypiąć. Po kilku tygodniach luzuje się hamulec (w końcu to hipermarketowy składak), no i trzeba pomyśleć o naprawie, a za to już pani prezydent nie zapłaci. Nie wspominając o tym, że kolega z pracy patrzy na Was wilkiem, bo on roweru akurat nie dostał. Do rozdania było 100 tysięcy, a warszawiaków jest ponad 2 miliony - pisze Jakub Dybalski.
Rzeczywiście, granice populizmu w pomyśle dziennikarza serwisu natemat.pl sięgnęły absurdu.
Po co wydawać 2,5 mld zł rocznie na transport publiczny w stolicy? Przecież za te pieniądze można by kupić kilkadziesiąt, a może i kilkaset tysięcy samochodów i rozdać je warszawiakom!
Tylko, że kto jeździł rowerem z marketu za 200 zł ten wie, że jest to "jednosezonówka", rower w którym co chwilę się coś psuje, luzuje, odpada, trzeba dokupować, płacić, płacić, płacić.
Ale nie to jest najważniejsze - rower publiczny nie jest towarem, to usługa! Nie musimy się martwić, gdzie go zostawić, gdzie schować, jak już dojedziemy do domu, gdzie i za ile go naprawić.
Ręce precz od Veturilo, pokochaliśmy te rowery i chcemy ich jeszcze więcej, jeszcze lepszych i solidniejszych.