Pracownicy zdradzają, jak pracuje się w gastronomii: "Obniżyli pensję, bo napiwki. Umowa o pracę - nie spotkałam się"

7 zł za godzinę, zdarza się i 5 zł. Praca - 12 godzin, a czasem nawet 48 godzin bez przerwy. Umowa o pracę? - rzadko. Jak wygląda warszawska scena gastronomiczna opowiadają obecni i byli pracownicy warszawskich lokali.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas

7 zł/ godzinę, 48 godzin bez przerwy

Marta pracowała w restauracji w centrum Warszawy, która w nocy przemieniała się w klub. Jej pracodawca był właścicielem również dwóch innych klubów w centrum miasta i nad Wisłą. - Pracowałam jako kelnerka i barmanka. Nie miałam żadnej umowy, pensja wypłacana była każdego dnia wieczorem po zamknięciu lokalu. Dostawałam za tyle, ile przepracowałam. Na początku stawka wynosiła 9 zł za godzinę, później 7, 8 zł za godzinę, bo właściciel stwierdził, że dostajemy przecież ogromne napiwki. Z napiwkami było różnie, raz 10 zł za zmianę, raz 100 zł. Więc nie były to jakieś bajońskie sumy. 

Lepiej było wieczorami, na imprezach. Ale w ciągu tygodnia przychodziły głównie nastolatki na naleśniki, więc nie można było oczekiwać zbyt wiele. Marta pracowała ok. 40 godzin tygodniowo. Ale inne osoby z ekipy pracowały nawet po 48 godzin. - Reszta ekipy pracowała we wszystkich trzech miejscach, więc zdarzało się, że pracowali po kilkadziesiąt godzin bez przerwy - mówi. 

Mimo braku umów, nikt nie zdecydował się rzucić pracy. - Wszystko tam działało na zasadach kumpelskich, pracownicy byli znajomymi, nikt się nie dopraszał o umowę, szczególnie że parę osób to byli nielegalni imigranci z Ukrainy. Ekipa była zgrana, nikomu nie przeszkadzało nawet picie ukradkiem alkoholu w godzinach pracy. Wiele osób doceniało to, że dzięki tej pracy mogą pić i jeść za darmo. Znajomości to był największy plus roboty w gastro. Nie było monitoringu, ufaliśmy sobie.

Marta zrezygnowała z pracy po tym, jak nie z jej winy złamał się dach na ogródku. - Menagerka próbowała to zataić i kazała mi odpracowywać ten dach za darmo. Na szczęście dowiedziałam się o jej zamierzeniach od razu po rozpoczęciu pracy, przepracowałam jedną godzinę i wyszłam mówiąc, że za darmo pracować nie będę.

Rzadko dba się o komfortowe warunki pracowników

Zuzanna Holstinghausen-Holsten pracuje w branży od 7 lat. Miała okazję pracować na każdym stanowisku: w nieistniejącej już Kofeinnie, w "lodach na patyku" , a później w firmie "OmNomNom", która zaopatrywala lokal "Praga Bistro". Później zajęła się autorskim projektem w "Szóstej po południu" i w międzyczasie organizowała niedzielne bufety w "Dziku". Aktualnie prowadzi własny lokal "Wyspa".

- Nie jest prawdą, że pracując w gastronomii nie można liczyć na umowę, ale oczywiście nie jest to też normą. Ciężko ją egzekwować od początku, zależy to od właścicieli, ja w poprzednim miejscu miałam umowę o pracę. Swoim pracownikom w lokalu zaproponowałam to samo. Mimo że średnio to się opłaca finansowo, ale przynajmniej przekłada się na satysfakcję i zaangażowanie pracownika.

Stawki, jak mówi, wahają się miedzy 8 a 14 zł za godzinę. - Można sporo zarabiać, jeżeli dużo się pracuje. Są w Warszawie miejsca, w których mimo niskiej początkowej stawki można zgarnąć dużo bonusów. Wtedy zarobki, w skali miesiąca, mogą skoczyć nawet do trzech, czterech tysięcy złotych.

Praca w gastronomii, jak mówi, jest ciężka. - Zazwyczaj zmiany są po minimum 10 godzin, a zdarzyło mi się pracować nawet 16 godzin z rzędu. Cały czas na nogach, dźwiganie, odpowiedzialność. No i niestety często w spartańskich warunkach, np. w upale 40 C.

Niestety, jak mówi, rzadko dba się o komfortowe warunki pracowników. - Najgorsze doświadczenia miałam z Grupą Warszawa. Nie dość, że stawkę mieliśmy śmiesznie niską, to nie dało się negocjować żadnych bonusów. Nie mówiąc o tym, że pod pretekstem remontu, który nigdy się nie odbył, wszyscy (około 20 osób) zostaliśmy zwolnieni z dnia na dzień.

Świetna atmosfera, pensja tragiczna

Filip pracował przez 7 miesięcy w jednej z restauracji na Żoliborzu. - Była to elegancka restauracja, nie jakaś knajpa, bar. Słyszałem, że nawet Jarosław Kaczyński się tam stołował. Rotacja pracowników nie była duża, raczej stała ekipa. Pracowałem na umowę o dzieło. Nie chcę zaszkodzić tej restauracji, bo pracodawcy dobrze mnie traktowali i atmosfera była super. Ale pensja - tragiczna. Zarabiałem ok. 6,50 zł za godzinę. Właściciele mówili, że odbijemy sobie z napiwków. Zdarzało się, że wyciągnąłem jednego dnia z 300 zł. Klientela była zacna.

Pracowałem przez 12 godzin dziennie, w trybie dwa dni pracy, trzy dni wolnego, potem trzy dni pracy, dwa dni wolnego. Praca była ciężka, praktycznie pracowaliśmy non stop. 18 stolików, dwóch kelnerów na sali. Weekendowa stawka była taka sama jak w tygodniu. Na umowę o dzieło pracowała większość, wiem o jednej kelnerce, która miała umowę o pracę. Fajne było to, że mieliśmy codziennie wyżywienie na miejscu, i to bardzo dobrej jakości. Ale 6,50 zł za godzinę trochę boli.

Zaproponowano mi umowę o pracę

Marta Kuczara od czterech lat pracuje jako barmanka. - Praca w gastro rządzi się własnymi prawami. Czasami pracuję po sześć godzin dziennie, a innym razem - czternaście. W innym miejscu należałaby się pracownikowi przerwa na lunch. Tutaj nie ma na to czasu.

Marta na kasę nie narzeka. - Może, dlatego, że na co dzień pracuję w dwóch miejscach. Ale wiem, że bywa różnie z wynagrodzeniami. Moja koleżanka, która pracuje w eleganckiej restauracji znajdującej się w prestiżowym punkcie Warszawy, zarabia 5 zł za godzinę. Są jednak lokale, w których dostajesz na początek 10 zł, a potem 13 zł.

W obecnym miejscu pracy dowiedziałam się, że po trzech miesiącach otrzymam umowę o pracę. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. I jestem szczerze zaskoczona. Do tej pory nikt nie zaproponował mi innej umowy niż śmieciówka.

Czuliśmy się obserwowani

Marek pracował w jednej ze znanych kawiarni sieciowych w Warszawie. Pracował na godziny, na umowę o dzieło. Jednocześnie dorabiał w innym miejscu. Na pensję nie narzekał, choć nie przekraczała 10, 50 zł za godzinę. Narzekał na osobę, z którą musiał pracować.

- Kierowniczka kawiarni, w której pracowałem, była strasznie despotyczna. Moim zdaniem szefowie wybrali najgorszą osobę na stanowisko kierownicze. Nie dość, że terroryzowała pracowników przy klientach za każde potknięcie, to jeszcze naginała raporty ze zmian, żeby wyglądało tak, jakby pracowała więcej niż w rzeczywistości. Oczywiście kosztem innych pracowników.

Marek został zwolniony za jedno przewinienie. - Nie przyszedłem raz na zmianę w weekend, bo zaspałem. Głupia sprawa, wiem. Ale załatwiłem sobie zastępstwo. Problem był taki, że to spowodowało, że kierowniczka musiała przyjechać do pracy, bo zastępstwo było tylko na kilka godzin. Powiedziała mi jednak, że mi to daruje. Ale potem opowiedziała o całej sytuacji szefostwu i w konsekwencji zostałem zwolniony. Z dnia na dzień. Nie było to fajne nie tylko dla mnie, ale też dla zespołu. Mój grafik był już rozpisany, więc musieli wziąć moje godziny.

Monitoring był zainstalowany w kawiarni. - Nie było to dla mnie nic niezwykłego, że był monitoring, ale nigdy bym nie powiedział, że służył bezpieczeństwu pracowników. Czuliśmy się obserwowani, musieliśmy cały czas stać za barem. Miałem wrażenie, że monitoring często jest wykorzystywany przeciwko pracownikom, którzy dobrze wykonują swoją robotę, bo zdarza im się wyjść na papierosa.

Praca w gastronomii to praca dla studenta

Nie da się moim zdaniem utrzymać z pracy w gastronomii - mówi Aldona, która niedawno skończyła studia.

- Pracowałam w jednym z "hipsterskich" barów szybkiej obsługi. Zarabiałam 9, 10 zł za godzinę. Tipy - jakieś 5 zł w sezonie za godzinę, czyli słabo. Monitoring był, wszyscy wiedzieli, że jest kamera, ale nikt nie wiedział, czy ktokolwiek to kontrolował. Działało to raczej na zasadzie panopticonu. Jak dla mnie w porządku. W gastronomii nagminne jest oszukiwanie pracodawcy (poprzez nie nabijanie na kasę pieniędzy i branie do kieszeni). Dla mnie to też był jakiś rodzaj ochrony pracownika. Jeśli pojawi się nieporozumienie z klientem, konflikt, można się do czegoś odwołać. A zamordyzmu nie było. Nie było problemy, żeby pójść na herbatę, na papierosa, pracodawcy byli w porządku. Stawka była niska, ale mam wrażenie, że najważniejsza jest atmosfera. Były dni, że nie było czasu nawet na toaletę, a były też takie, że można było przeczytać cały internet. Miło wspominam to doświadczenie.

Dla mnie praca w gastronomii to praca dla kogoś, kto chce sobie dorobić, mieć tzw. kieszonkowe. Godziny były elastyczne, można było się dogadać, pozamieniać. Praca miała charakter dorywczy, wszyscy mieliśmy umowę o dzieło. W weekendy stawki się nie zmieniały. Godziny wychodzą różnie, pracuje się raz mniej, raz więcej. Utarło się, że praca w gastro to praca dla studentów, że to żadna kariera, nie ceni się pracy kelnera czy barmana. Nie jest to moim zdaniem branża, w której zatrudnia się na umowę o pracę. Nie wiem, jak pracodawca mógłby to rozwiązać. Pewnie osoby, które wiążą przyszłość z gastronomią, mogą się wkurzać na tych, którzy traktują ją "mniej poważnie". Bo pracownicy też odchodzą nagle, bez uprzedzenia. Cenią to, że mogą to zrobić, bo nic ich w gastro nie trzyma.

Więcej o: