W komentarzach pod naszym wczorajszym tekstem "Powstanie Warszawskie jako plac zabaw? Projekt białołęckiego radnego walczy o pieniądze z budżetu partycypacyjnego" piszecie m.in.: "Nie wolno z Powstania Warszawskiego robić kiczowatego festynu".
Pytacie: "Trend na Powstanie, paskudne tatuaże, idiotyczne koszulki, bo modne, a teraz jordanek. Co następne? Czekoladowy powstaniec na 1 sierpnia - tylko w Biedronce?"
Uważacie, że nie wolno łączyć wojny, masakry, zbrodni z placem zabaw.
W dyskusji wzięli też udział rodzice, którzy nie chcą, żeby ich dzieci "bawiły się w wojnę nawet na najbardziej wyedukowanym placu zabaw".
W odpowiedzi na tekst otrzymaliśmy kilka listów, w tym ten, który postanowiliśmy za zgodą autora opublikować. Pan Paweł Górecki z Krakowa jest ojcem pięciolatka, dlatego jego głos wydaje nam się ważny.
List publikujemy w całości (treść listu nie została zmieniona)
Zadaliście pytanie: "Co myślicie o pomyśle radnego Piotra Oracza? Czy Powstanie Warszawskie powinno kojarzyć się dzieciom z zabawą?
Są kraje, gdzie takie militarno-państwowo-twórcze projekty są przechwytywane i realizowane "od ręki", a ich autorzy w zależności od typu reżimu władzy, bądź awansują na nadzorców takich placyków [z]grozy, bądź lądują na wszelki wypadek w klatce z widokiem na takiż placyk - aby sobie nie uzurpowali, że wyręczyli reżim w uskutecznieniu militarno-państwowo-twórczej propagandy.
Są też kraje, gdzie osoby publikujące wizje "zróbmy to, aby moje dzieci bawiły w zabijanie dzieci" (bo tym w istocie jest udostępnienie odtworzonych plenerów walk w Powstaniu Warszawskim oddziałów dziecięcych) są delikatnie, acz stanowczo wezwane na wywiad z komisją ds. dobrostanu dzieci - i jeśli twardo obstają przy potrzebie wysyłania dzieci do zabaw z militarium i ze śmiercią, to są poddane rygorom nadzoru ich funkcji rodzinnych i odsunięte od funkcji w administracji rządowej i samorządowej, w tym: nauczycielsko-wychowawczych. Funkcje przedstawicielskie - jak radny - nie są oczywiście ograniczone owymi sankcjami.
Mam pięcioletniego syna. Udało nam się go uchronić przed zabawkami - pistoletami, karabinami, łukami, mieczami itp. Nie żyjemy jednak w próżni - więc poprzez koleżeństwo w przedszkolu, z placów zabaw, od dzieci znajomych jest teraz fanem "strzelającego", w tym czołgów. Pasja realizuje się w rysowaniu i jest naturalną - o czym wiedzą psychologowie - fazą radzenia z lękiem przed okropnościami świata (tak!). Nie mamy w domu telewizji, ale w hotelach nie chowamy go (i siebie) przed nią, odwrotnie - w krótkich dawkach łapczywie karmimy się porcjami tego, czym żyje szeroki krąg.
Jednocześnie, uczymy syna, czym są miejsca pamięci: tragicznej i chlubnej. Spontanicznie zatrzymuje się przed nimi i kłania. Wyuczony nawyk? Nie sądzę, on rozumie empatycznie - w przeciwieństwie, jak myślę, do pana radnego Oracza, którym powoduje kompulsja. Tak, kompulsywne przeżywanie lęku.
Konkludując:
Gdybym zaproponował synowi zabawę w strzelanie - by się ucieszył.
Gdybym zaproponował mu zabawę w "ofiary wojny" - uznałby mnie za spaczonego moralnie, tak jest - jestem tego pewien. Współczułby mi, lecz postąpiłby stanowczo: - Tata, nie wolno się strzelać do dzieci i dzieci nie wolno uczyć strzelania. Tylko do zabawy się strzela - jak w "Star Wars" i "Ninja Hot Wheels".
To jest moje przekonanie i opinia w odpowiedzi na zadane przez was pytanie.