Mężczyźnie, któremu petarda urwała dłonie, na pomoc wyszedł tylko jeden sąsiad [RELACJA ŚWIADKA]

- Huk, aż się ściany zatrzęsły. Za chwilę przeraźliwy krzyk na klatce schodowej. Wołanie o pomoc. Wyszedłem. Wszędzie pełno krwi. Na schodach siedzi mężczyzna. Ma urwane dłonie i wyje z bólu. Musiałem mu jakoś pomóc - opowiada Mikołaj, który udzielił pierwszej pomocy piromanowi z Grochowa.

We wtorek, tuż przed godziną 19, blokiem przy ulicy Garwolińskiej 14 wstrząsnął potężny wybuch. W wyniku eksplozji piroman konstruujący petardy w swoim mieszkaniu stracił obie dłonie. Zanim na miejscu pojawiły się straż pożarna, pogotowie i policja z pomocą rannemu przyszedł pan Mikołaj, sąsiad z bloku. Gdyby nie on, tragiczna historia mogłaby się zakończyć prawdziwym dramatem.

Mikołaj to postawny trzydziestolatek, prosi o anonimowość. Od ponad roku mieszka z żoną na Grochowie. Od kilku tygodni niepokoiły ich głośne wystrzały petard na osiedlu. Kilka dni temu jedna z nich wybuchła bardzo blisko spacerującej z psem żony Mikołaja. Obiecał jej, że się tym zajmie.

- Dzień jak co dzień - opowiada Mikołaj. - Zjedliśmy późny obiad i mieliśmy obejrzeć film. Nagle usłyszeliśmy wybuch, był tak potężny, że aż się ściany w mieszkaniu zatrzęsły. Po chwili ktoś zaczął wołać "pomocy". Wybiegłem z domu, na półpiętrze siedział mężczyzna i krzyczał: Ratunku! Ku...! Ratunku! Dopiero po chwili zobaczyłem, że nie ma rąk, na wysokości nadgarstków jakieś strzępy, kikuty, z których sączy się krew. Cała klatka schodowa była tą krwią zalana, schody, podłoga, nawet parapety. Nie wiem, jak zdołałem do niego podejść, działałem jak automat, bez emocji - opowiada Mikołaj.

Prosi o przerwę. Ciągle jest w szoku, próbuje pozbierać myśli.

- Ten mężczyzna krzyczał, żeby mu pomóc - kontynuuje - Z początku prócz mnie nikt z całego, dziesięciopiętrowego bloku nie zareagował, nikt nie wyszedł nawet z domu. Wtedy jeszcze o tym nie myślałem, musiałem działać.

Kontynuuje: - Mężczyzna prócz tego, że błagał o pomoc, krzyczał, że jego mieszkanie się pali, że petarda mu wybuchła, że nie wie, gdzie są jego ręce. Zadzwoniłem na 911, jednocześnie nie przerywając połączenia zacząłem go opatrywać. Dyspozytorka mówiła mi, co mam robić, jak mam zatamować krwawienie. Wszedłem do tego mieszkania, a tam czarno od dymu. Tuż przy drzwiach wisiały jakieś bluzy. Paskiem do spodni i tymi ubraniami zatamowałem mu krew. Troszkę się uspokoił, mówił tylko, żeby zadzwonić do jego dziewczyny.

Spodobało ci się? Polub nas

Co było dalej?

- Jeszcze raz wszedłem do jego mieszkania. Tuż przy ścianie palił się stół. Wyrzuciłem go na klatkę schodową i ugasiłem wodą z czajnika. Otworzyłem okna na oścież. Mniej więcej wtedy pojawił się sąsiad z góry i zajął się piromanem. Zostawiłem ich i zbiegłem na dół, przed blok. Po 5 - 7 minutach przyjechała straż pożarna. Powiedziałem im, że nic się już nie pali otwartym ogniem, żeby pomogli rannemu, że jest w tragicznym stanie. Wjechali na górę, zaczęli go opatrywać, w tym czasie przyjechało pogotowie i go zabrali. Policjantka spisała moje dane. Na klatce pojawili się gapie, ale ja już stamtąd poszedłem. Nie chciałem w tym uczestniczyć, byłem wściekły - opowiada Mikołaj.

Jeszcze tego samego wieczora w mediach pojawiła się informacja, że strażacy wezwani do pożaru bloku przy ul. Garwolińskiej udzielili pierwszej pomocy poszkodowanemu. Zabezpieczyli też jego dłonie, po czym przekazali je ratownikom medycznym.

- Po chwili przyszedł do nas inny policjant, pytał, czy znamy sąsiada, czy wiemy, co się stało - kontynuuje Mikołaj. - Powiedzieliśmy mu, że go nie znamy. I o tych petardach wybuchających pod blokiem, że może to on strzelał, ale pewności nie mamy.

Po 10 minutach policjant przyszedł jeszcze raz i kazał nam się ewakuować z mieszkania. Mogliśmy wrócić dopiero przed północą - mówi Mikołaj. Jest wyraźnie zdenerwowany, ręce mu się trzęsą, wzrok utkwił w jednym punkcie. Twierdzi, że na razie jeszcze nie czuje emocji, że wciąż jest pod wpływem adrenaliny.

- Szczerze mówiąc, nie dziwię się moim sąsiadom, że nie wyszli na klatkę schodową, i że prócz mnie i sąsiada z góry - nie pomogli. Media wciąż straszą, że można się czymś zarazić, że źle udzielona pomoc może się skończyć w sądzie, itd. Znieczulica jest czymś powszechnym i dotyczy nas wszystkich. Widząc leżącego na ulicy człowieka zakładamy, że to jakiś żul, a nie, że ktoś zasłabł i potrzebuje pomocy. Zdecydowałem się, żeby opowiedzieć tę dramatyczną historię nie dlatego, że uważam, że to, co zrobiłem jest jakimś bohaterstwem. Ja wiedziałem po prostu, co robić i jak się zachować. Chcę zaapelować do ludzi - reagujcie, zacznijcie na siebie patrzeć. Nie każdy, kto się wywróci na chodniku jest pijany. Jeżeli słyszycie, że ktoś woła pomocy - pomóżcie. Odejdźcie od telewizorów, obudźcie się! Inaczej znieczulica was zabije - kończy  Mikołaj.

Więcej o: