Redaktor naczelny Magla: "Za kilka, kilkanaście lat będziemy świadkami Polish dream"

Paweł Drubkowski nie planował pracy w mediach studenckich, ale tak się stało, że po trzech miesiącach napisał pierwszy tekst do Magla, najlepszego magazynu studenckiego w kraju, a po roku został jego redaktorem naczelnym. Ma 21 lat, studiuje na SGH, ale daleko mu do studenta, który "tygodniowy grafik alkoholowych happy hours zna lepiej od pacierza". Poznajcie przedstawiciela pokolenia, które nie pamięta PRL-u, dla którego media społecznościowe to świat równoległy, które już wkrótce będzie tworzyć nasz własny Polish dream. Uwaga - "jest się czego bać".

Spodobało ci się? Polub nas

Jesteś przedstawicielem pokolenia, które wychowało się w całkiem nowych realiach, które nie pamięta PRLu, które większość swojego życia spędza w mediach społecznościowych...

- Moje pokolenie jest ostatnim, które miało szansę dorastać jeszcze bez smartfona w ręku, a swój pierwszy telefon komórkowy dostało dopiero w gimnazjum. Które dzieciństwo spędzało na podwórku lub boisku, a nie na Facebooku, które wierzy, że drugiego człowieka można poznać jedynie w prawdziwej rozmowie. Jest w nas coś, co pozwala nam dostrzegać wyraźną różnicę. Wychowaliśmy się w końcu na bajkach stworzonych przez ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, że kształtują charakter młodego człowieka. Martwię się o młodszych od nas, tych pozostawionych samym sobie, dla których największymi autorytetami są Youtuberzy i to raczej nie ci pokroju Radka Kotarskiego, ale ci w ich wieku, którzy nie przekazują żadnych wartości. W połączeniu z brakiem kontroli tworzy to bombę z opóźnionym zapłonem. Jaką wartość ma - autentyczny przykład - przekaz Youtubera, dzielącego się z widzami, że nie opuszcza deski w toaletach publicznych? Czy od 13, 14-letniego chłopca możemy oczekiwać poczucia odpowiedzialności za rozwój tych, którzy go oglądają?

Jak myślisz, jacy oni będą za kilka lat?

- Na pewno będą niesamowicie pewni siebie, czego dziś o wielu Polakach powiedzieć nie można. Wychowują się w najlepszych warunkach. Jestem przekonany, że nawet nie przechodzi im przez myśl poczucie kompleksów, które nie jest obce mojemu pokoleniu. Z drugiej strony brak prawdziwych autorytetów i przywiązanie do ekranów mogą doprowadzić do makdonaldyzacji obyczajów. Wszechobecny hałas pozwala mi przypuszczać, że niektórzy z nich już teraz mogą bać się najzwyklejszej ciszy, którą dzisiejszy świat przyjmuje za oznakę smutnej samotności.

Miałam wrażenie, że już twoje pokolenie nie jest w stanie żyć bez mediów społecznościowych. Bez Snapchata. Bez smartfone'a podłączonego do wszystkich aplikacji. Bez szumu komunikacyjnego.

- Oczywiście, sytuacje, w których przebywam z kilkoma osobami w pomieszczeniu i nagle okazuje się, że wszyscy siedzą "w telefonach" mają miejsce. Ale znamy inne życie, jesteśmy tym pokoleniem, które jeszcze jest w stanie to zauważyć i się otrząsnąć. Obawiam się, że następne nie potrafi dostrzec, że to nie jest do końca normalne.

Ale masz Facebooka, Snapchata, Twittera?

- Facebooka mam, ale podchodzę do niego z dystansem. Przede wszystkim służy mi do szybkiego kontaktu, zarówno z bliskimi, jak i tymi, z którymi nie widzę się na co dzień. Snapchata nie mam, co nie oznacza, że w ogóle mnie on nie dotyczy.

I co o nim myślisz?

- Snapchat służy dziś młodym za trzepak. Te historie, które kiedyś z entuzjazmem opowiadało się "dzień po", dziś przekazywane są na żywo. Więzi bywają dosyć silne, przez co ludzie nie zastanawiają się nad tym, co wrzucają. Często są to rzeczy kontrowersyjne, budzące ogromne emocje. Na pewno pamiętasz, jaką "furorę" zrobił film wrzucony przez dwie nastolatki przedstawiający relację z upojnego aftera spędzonego z braćmi z hip-hopowego Rae Sremmurd. Z jednej strony spotkały się z ogromną krytyką, z drugiej osiągnęły swój cel - wideo udostępniano na potęgę, publikowały go różne media internetowe. Z reguły unikam mówienia o tego typu "viralowych historiach", nawet ku przestrodze, bo dzięki temu daję ich autorom to, czego chcieli - audiencję.

Dziś każdy może być sławny.

- W moim rozumieniu sława jest czymś zupełnie innym. Brak autorytetów z prawdziwego zdarzenia sprawił, że szuka się ich właśnie w social media. Sprzedają się talent show, seks i przemoc. W Brazylii przeprowadzono głośną kampanię społeczną. Wykorzystano w niej posty przesycone nienawiścią. Te najostrzejsze pojawiły się na bilbordach w okolicy miejsca zamieszkania autorów wypowiedzi. Można by gorzko stwierdzić, że w Polsce takie napiętnowanie stanowiłoby dla "Kaina" wyłącznie powód do dumy. Media społecznościowe sprawiły również, że każdy czuje się jak publicysta. Jednocześnie niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że wirtualne słowo niesie ze sobą rzeczywiste konsekwencje. Niskie treści, wysokie formy. Wszyscy piszą, ale etyka nie obowiązuje nikogo. W czeluściach Youtube'a łatwo natrafić na eksperyment socjologiczny. Jeden z wielu internetowych performerów prosi przechodniów o przeczytanie cudzoziemcy treści anty-imigranckiego, rasistowskiego komentarza, znalezionego w social media. Nikt nie jest w stanie tego zrobić. To uzmysławia różnicę.

Ty dzielisz się swoimi opiniami na Facebooku?

- Rzadko. Opinie pozostawiam na kawiarniane rozmowy i dobrze się z tym czuję. Staram się nie ulegać ekshibicjonistycznemu podejściu do życia. Bo jak papier jest cierpliwy i przyjmie wszystko, tak internet nic nie zapomina. Lepiej w ogóle się nie wypowiadać niż wypowiadać się szybko i głupio. Internetowe dyskusje mają niestety to do siebie, że nie opierają się na głębokich przemyśleniach, są zazwyczaj przesycone emocjami i pełne skrajności.

A co piszą twoi znajomi? Jesteś przerażony tym, co widzisz na swojej ścianie?

- Nie przesadzajmy. Nie oznacza to, że wszystko, co pojawia się na moim Facebooku jest takie wzniosłe, a znajomi nie piszą prozą, tylko wierszem. Jest mnóstwo miejsca na głupoty i rzeczy śmieszne, mniej poważne. Typowe "gównoburze" są jednak czymś, co warto omijać szerokim łukiem. Co innego Twitter, którego bardzo lubię. Moim zdaniem jest nieocenionym źródłem informacji.

Dużo osób obserwujesz?

- Dużo mniej niż kiedyś i każdemu, w ślad za panem Erykiem Mistewiczem, polecam dokonanie porządnej selekcji.

Na Twitterze można znaleźć autorytet?

- Są osoby, które są ekspertami w swojej kategorii. Są informacje, które agencje prasowe wypuszczają dopiero po kilkudziesięciu minutach. Z czujnością śledzę i obserwuję wymianę opinii. Twitter jest z pewnością pełen autorytetów dziedzin, ale nie nazwałbym ich moimi autorytetami w ogólnym rozumieniu.

Dla ciebie kto jest autorytetem?

- Na pewno moi rodzice. Od taty nauczyłem się patrzeć na świat w sposób racjonalny, nie od razu wierzyć w to, co się do nas mówi, co próbują przekazać media, starać się patrzeć na wszystko w szerszym kontekście. Mama z kolei wciąż uczy mnie, jak czytać między wierszami i dostrzegać to, czego ktoś nam w pierwszej chwili nie pokazuje, ale jednak chce przekazać - jak w zwykłym słowie dosłyszeć wołanie o pomoc lub sugestię, żeby zmienić w sobie coś, co komuś przeszkadza. Rodziców podziwiam również za pracowitość. Moja mama zawsze powtarza "ora et labora", czyli módl się i pracuj. Pomijając kwestie wiary czy niewiary, jest w tym wielka prawda. Oddanie etosowi pracy, wytrwałość i zaangażowanie prowadzące do celu są cechami, które najbardziej podziwiam.

Twojemu pokoleniu chce się pracować?

- Jestem przekonany, że w młodych ludziach jest ogromny zapał do pracy, również pracy nad sobą. Pracy nie w hedonistycznym sensie, żeby inni nas lubili, ale żeby coś osiągnąć. Czymś fascynującym z punktu widzenia studenta SGH jest moda na start-upy. Coraz młodsi ludzie chcą robić coś na własny rachunek, wierzą, że potrafią, że ich na to stać. Sam znam kilka osób, które ostatnio zaczęły własny biznes.

Udaje im się?

- Tak! Choć trudno powiedzieć to o wszystkich wypadkach. Pewnie jeden na sto takich biznesów zakończy się sukcesem. Świadomość tego, że żeby coś osiągnąć, trzeba się kilka razy pomylić, jest bardzo ważna. Nie jest dla nich początkowym założeniem, ale pomaga wierzyć we własną wartość, sprawia, że im się chce. To z pewnością nie są ludzie, którzy oczekują, że państwo dekretem zapewni im pracę i dom. Chcą działać na własną rękę, kreować rzeczywistość własnymi siłami. Stają się coraz bardziej świadomi tego, jaka moc w nich drzemie.

Nie są roszczeniowi?

- Roszczeniowość to chyba ostatnia rzecz, jaką powiedziałbym o moim pokoleniu. Co ciekawe, nawet profesjonalne raporty burzą apokaliptyczny obraz pokolenia prekariuszy. Mam szczęście przebywać w otoczeniu ludzi otwartych, ludzi, którzy interesują się polityką, gospodarką, sprawami zagranicznymi. Jesteśmy głodni wiedzy. W niedzielę bierzesz udział w czytaniu konstytucji z prof. Zollem, we wtorek debatujesz o losie Kurdów, a w środę masz okazję wysłuchać prelekcji na temat nowego jedwabnego szlaku. Tworzymy miasto pełne ludzi głodnych poszerzania horyzontów, a jest gdzie ten głód zaspokoić. Bardzo cieszy mnie takie podejście. Być może to mój romantyczny patriotyzm, ale w swojej opinii nie jestem odosobniony. Myślę, że w ten i we wspomniane wcześniej sposoby gromadzimy kapitał, który sprawi, że już za kilka, kilkanaście lat będziemy świadkami "Polish dream".

Nie chcesz wyjechać z Polski i realizować swój własny "dream" tam, gdzie twoja praca będzie bardziej ceniona?

- Kiedy po trzech dniach prowadzenia nowego numeru "Magla", podczas których śpi się średnio cztery godziny na dobę, rozchorowałem się, trafiłem do młodej pani doktor, która właśnie skończyła studia. Nasza rozmowa nieoczekiwanie zeszła właśnie na ten temat. Powiedziała mi, że w Norwegii już czeka na nią miejsce pracy. Bardzo mnie tym zaskoczyła - drenaż mózgów jest wprawdzie zjawiskiem powszechnie znanym, ale nigdy dotąd nie był tak blisko. Ja nie zakładam sobie, że jak tylko skończę studia to wyjadę. Wręcz przeciwnie. Myślę, że chciałbym zostać.

Inni twoi znajomi też woleliby zostać?

- Wiele osób chce wyjechać. Nawet te, które dzięki swoim profesjom mogłyby zapewnić sobie tutaj godne życie.

Więc dlaczego chcą wyjechać?

- Kiedy uświadamiasz sobie, że za tę samą pracę gdzie indziej otrzymasz co najmniej cztery razy więcej niż w Polsce, to sentyment i przywiązanie do własnego kraju przestają być tak istotne.

Ty nie myślisz tak jak oni?

- Moim zdaniem w Polsce można naprawdę dobrze żyć i cieszyć się tym życiem. Tu się wychowałem, tu otrzymałem i wypracowałem wszystko, z czego mogę być dziś dumny. Wydaje mi się, że w każdym z nas jest coś, co nas tu trzyma. Nawet jeśli rozważam pracę zagranicą, to w moich myślach zawsze ma ona charakter tymczasowy.

Przyjechałeś z niewielkiej miejscowości do dużego miasta. Może dlatego już dalej nie chcesz jechać?

- Wręcz przeciwnie! Marzenie o pracy w londyńskim City potrafi kusić nawet chłopaka z miejscowości z jedną pizzerią. Migracyjny aspekt wyludniania się małych miejscowości obejmuje nie tylko ruchy wewnętrzne. Na północnym Mazowszu, skąd pochodzę, niewiele jest rodzin, które nie mogą pochwalić się choćby jednym krewnym pracującym zagranicą.

Na razie jesteś tu - w Warszawie. Czy uważasz, że jest to miasto możliwości? Będzie się dalej rozwijać czy wręcz przeciwnie - ludzie zaczną je opuszczać?

- Warszawa to miasto, do którego ja i mi podobni podchodzimy z ogromnym szacunkiem. Tu studiujemy, pracujemy i - choć mówią, że nie - płacimy podatki. Z każdym dniem mamy do tych miejsc większy sentyment, z każdym dniem lepiej rozumiemy ich historię. Historię, która najlepiej pokazuje, że większym od migracji siłom nie udawało się go unicestwić.

Jaka jest ta Warszawa dla studenta? Jak spędza on w niej czas?

- Co wieczór siedzimy w Remoncie pijąc piwo i słuchając disco polo.  Przepraszam, ironizuję, ale dla wielu takie właśnie jest życie każdego studenta. Ile ludzi, tyle upodobań - nie jesteśmy jednorodną grupą. Kojarzę wielu, którzy tygodniowy grafik alkoholowych happy hours znają lepiej od pacierza, ale generalizacja jest zła. Kto choć raz słyszał, jak wiele pracy w zmianę skostniałego szkolnictwa wyższego wkłada Parlament Studentów, ten zdanie zmienia. Podobnie jest z tymi, którzy mają po raz pierwszy kontakt z projektami studenckimi, mediami, inicjatywami społecznymi tworzonymi przez studentów. W debacie o studiowaniu można usłyszeć polityków, profesorów, nawet szefa Centralnej Komisji Egzaminacyjnej. Dla studentów miejsca nie ma.

Mówi się, że tylko w Warszawie można dobrze zarabiać. Pieniądze są dla ciebie ważne?

- Myślę, że dla osób, które decydują się na studia na SGH, ważne jest to, aby w przyszłości żyć na wysokim poziomie. Mają przekonanie, że studia im to zapewnią. Pieniądze są więc ważne, ale nie są celem samym w sobie. Przede wszystkim chcielibyśmy robić coś, co nas pasjonuje, spróbować swoich sił we własnym biznesie, mieć poczucie, że jesteśmy za coś odpowiedzialni. Różnimy się, różnie podchodzimy też do edukacji. Dla wielu studia to po prostu kontynuacja nauki, kolejny etap edukacji. Myślę, że w SGH to podejście jest inne. Nie można pozbawić uczelni ogromnego wpływu na studentów, ale to działalność akademicka, która w SGH jest najsilniejsza w Polsce, wyzwala energię i poczucie zdrowej rywalizacji. Nieświadomie nabieramy umiejętności, które później przydają się w pracy. Objawia się to na tysiące sposobów: od trywialnej umiejętności poprawnego napisania maila (która w pracy naprawdę się przydaje), aż po umiejętność nawiązywania współpracy z największymi firmami na rynku. Właśnie za połączenie wiedzy i miękkich umiejętności jesteśmy doceniani.

Czyli dyplom SGH to nie tylko papier?

- Sprowadzanie go tylko do papieru byłoby idiotyczne z mojej strony. Nie zmienia to jednak faktu, że w ogólnym rozumieniu "magister" bardzo się zdewaluował.

Jeszcze kilka lat temu studiowało się dla samego studiowania.

- Dziś tak nie jest. Studia nie są już celem, są środkiem do celu. Z nostalgią można wspomnieć czasy, kiedy się na studia szło tylko dlatego, że coś nas interesowało. Znam osoby, które studiują coś, co niekoniecznie im się podoba właśnie po to, żeby później nie mieć problemu z pracą, żeby dobrze zarabiać. Takie czasy - zbyt wielu studentów, zbyt wiele uczelni, które nie stawiają wystarczających wymagań, zbyt wiele kierunków, które można by określić mianem studiowania bezrobocia. To wszystko wybija aspekt praktyczny na pierwszy plan. Trochę to smutne, bo szkolnictwo wyższe według samych jego beneficjentów powinno przypominać szkołę zawodową. Uczelnie coraz częściej spotykają się z takim podejściem, że studenci nie chcą chodzić na jakieś zajęcia, ponieważ uważają, że nie są one do niczego potrzebne. Bo skoro pracują z Excelem i są za tę pracę sowicie opłacani, to po co im zajęcia z socjologii?

Ty studiujesz na SGH i jednocześnie jesteś redaktorem naczelnym Magla. Masz czas na poszerzanie horyzontów.

- Tak, chociaż gdy szedłem na studia, nie planowałem pracy w mediach studenckich. Nie zdawałem sobie sprawy z istnienia Magla. Jednocześnie żyłem w przeświadczeniu - błędnym, jak się później okazało - że wszystkie media studenckie są słabe, sprowadzają się do informowania o remoncie toalety na antresoli. Gdy zobaczyłem Magla po raz pierwszy, byłem pod wrażeniem poziomu tekstów, jakości, oraz tego, że została ona wypracowana przez studentów, że to oni tworzą wszystko od zera, że traktują swoją pracę naprawdę poważnie. Jesteśmy w stanie spędzić na kolegium trzy godziny omawiając każdy artykuł z osobna. To, co idzie do druku jest czytane, poprawiane bądź recenzowane przez co najmniej sześć osób. Dopóki w to nie wejdziesz, nie jesteś sobie w stanie wyobrazić pracy, która stoi za jedną stroną.

Podejmujecie w Maglu różne tematy, również polityczno-gospodarcze. Macie jakąś linię polityczną?

- Nie. Magiel nie ustawia się po żadnej ze stron. Moim zdaniem to jest bardzo wartościowe. Znaleźliśmy miejsce i dla Antoniego Macierewicza i dla Piotra Ikonowicza. Uznaję to za naszą ogromną siłę.

A jak to jest wśród twoich znajomych? Kłócicie się o politykę?

- Potrafimy rozmawiać o polityce bez zacietrzewienia, czego brakuje starszym pokoleniom. Oczywiście, że się sprzeczamy, ale sprzeczamy się mądrze, a na końcu zawsze potrafimy uścisnąć sobie dłonie.

Nie usuwasz z FB znajomych, którzy mają inne poglądy od ciebie?

- Nie. Mam wśród znajomych zarówno osoby o poglądach lewicowych, jak i prawicowych. Hermetyzowanie się w gronie ludzi o takich poglądach jak nasze, jest pójściem na łatwiznę. Tylko w sytuacji, w której potrafimy wyjść poza własne przekonania, możemy dowiedzieć się czegoś o świecie i o sobie.

Trudno uwierzyć, że mówi to osoba, która skończyła 21 lat.

- Dorastając przestajemy patrzeć na świat w sposób czarno-biały, zaczynamy dostrzegać odcienie szarości. Jesteśmy w stanie przyjąć i uszanować na przykład to, że Warszawa powstała z popiołów w czasach uznawanych za jednoznacznie złe. Sam system był straszny. Nigdy go nie pochwalę, nigdy nie powiem, że dobre były czasy, w których brat strzelał do brata. Ale mimo wszystko osobom, które wtedy odbudowywały stolicę należy się wielki szacunek.

Żeby to docenić, trzeba dysponować jakąś wiedzą.

- Mam ważenie, że w nas ten pęd do wiedzy, ciekawość świata i historii jest. Często brakuje po prostu dobrych wzorców. Gorzkie jest poczucie, że tak anty-imigracyjne nastroje nasilają się w kraju, który niegdyś w życiu we wzajemnym poszanowaniu stanowił wzór dla Europy. Polska była istnym kotłem wyznań i nasi przodkowie umieli sobie z tym radzić. Nie do pomyślenia dla mnie jest też to, że odwołujący się do narodowych tradycji ściskają sobie dłoń z węgierskim Jobbikiem. Świadomi polskiej historii w ogóle nie powinni się z kimś takim utożsamiać. Historia magistra vitae est - historia jest nauczycielką życia. Wypadałoby ją nie tylko znać, ale i rozumieć. Niestety, trudno o wzniosłe spełnienia, jeśli nawet Czesi prenumerują więcej od nas. W Polsce największy nakład ma "Tele Tydzień", nie dziwi zatem, że łatwiej przeczytać coś na Wykopie albo zasugerować się Mariuszem Maksem Kolonko, który przecież "mówi jak jest".

Więcej o: