Spodobało ci się? Polub nas
Tomasz Golonko Fot. archiwum prywatne Upał. Gwar w jednej z sieciowych księgarni. W cieniu regałów schowały się nie tylko mole książkowe, ale wszyscy ci, którym aura pogodowa dała do wiwatu. Na ostatnim piętrze kawiarnia, której obsługa serwuje schłodzone napoje. W kolejce przede mną starsza pani, która zamawia, uwaga, bo to ważne - lemoniadę. Wtem pada hasło ze strony kelnerki: - 15 złotych poproszę. Starsza pani płaci, odchodzi od kasy, a mnie zalewa krew i robi się jeszcze bardziej gorąco. ILE?!
Nie wiem, z czego miałaby być lemoniada i jak zostać przygotowana, aby zapłacić za nią 15 złotych. Naprawdę, to prawie tyle, ile kosztuje lunch w przyzwoitej knajpce. Choć bywam w salonie tej sieci kilka razy w tygodniu i ceny zawsze robią na mnie piorunujące wrażenie, to tym razem towarzyszyło mi poczucie, że ktoś do reszty zgłupiał! Albo... no właśnie, próbuje w biały dzień naciągać biednych ludzi.
Z wyjątkowością lemoniada miała niewiele wspólnego. Sama sytuacja - jak najbardziej tak. Woda, kostka lodu, dwa plasterki cytryny. I to tylko dlatego, by zachować pozory, iż kupiliśmy coś więcej niż tylko kranówkę. Ba, obsługa nawet nie starała się ukryć, że napój to bubelek. Listek mięty? Przemilczmy temat. Zapytałem kelnerkę, czy nie czuje obciachu, sprzedając, a potem podając starszej pani napój za taką kwotę. - Warszawskie ceny - odparła. Przepraszam, co?
A może ktoś klienta ma za idiotę i na tym opiera swój biznes? W końcu warszafka kupi wszystko. Senior łyknie każdy bajer. Hipsterka też się nabierze, bo przecież high life kosztuje. Tylko co ma z tym high lifem czy po prostu - normalnym, szarym życiem wspólnego klejenie, przepraszam za wyrażenie, głupa? Nie stać starszej pani na lemoniadę? Pewnie stać. Ale warto zadać sobie inne pytanie - czy stać nas na kantowanie?
Daliśmy sobie wmówić, że skoro żyjemy w Warszawie, to ceny muszą być wysokie. Że nawet przysłowiowa szklanka wody musi osiągać zawrotne ceny, bo kto widział darmową wodę? Widział. Zachód. Warszawska gastronomia o l'eau du robinet słyszała, ale wciąż na prośby klienta zdaje się głucha. Dlaczego? Bo im się to nieźle opłaca.
Słyszeliście o Latte na sojowym mleku? To kolejny świetny przykład, jak zdziera się z warszawiaków pieniądze. Niby nic złego się nie dzieje, ale zawsze kilka złotych do fartuszka wpadnie. Wiele kawiarni każe sobie płacić dodatkowo za inny rodzaj mleka, inny cukier niż ten tradycyjny (bywają barwione, nie trzcinowe co też jest niezłym kantem), ale także miód, który potrafi osiągać zawrotne ceny. Łakomstwo niektórych biznesmenów jest wręcz niesmaczna. W efekcie płacimy za kawę grube pieniądze. Ciastko do tego? Najlepiej zdrowe i ekologiczne. Tak, te z drogocennego owsa. A jak zdrowe i ze szlachetnego zboża to trzeba słono za to zapłacić. Do rachunku doliczane są kolejne złotówki, za produkty warte niekiedy 10 razy mniej niż cena ostateczna. Naprawdę, wszystko, zarówno cwaniactwo, jak i naiwność klientów ma swoje granice. Gdzie w tym wszystkich rozsądek?
Tego ostatniego zabrakło właścicielom pewnej restauracji, która mieści się w okolicach Uniwersytetu Warszawskiego. Nazwa, jak i wystrój mają podpowiadać klientowi - jesteś w miejscu wyjątkowym, może nawet ocierającym się o prestiż. Gdy się tam wejdzie, szybko okaże się, że ceny także są ekskluzywne, ale myślenie o kliencie niestety bardzo biedne. Przeglądając menu w oczy rzuciła mi się cena frytek. Włodarze lokalu każą sobie za pokrojonego i usmażonego ziemniaka zapłacić 20 złotych! Naprawdę, nie wiem, co trzeba mieć w głowie (pewnie stary olej obijający się o czaszkę), aby narzucać takie ceny! Cena surowego produktu nie jest wiedzą tajemną, więc każdy może oszacować, ile przepłacamy. Podobnie jest z burakiem. Smaczne, ale i bardzo tanie warzywo warszawskie restauracje sprzedają w cenach kosmicznych. Czy restauratorzy naprawdę myślą, że klienci nie chodzą do warzywniaka i nie wiedzą, ile kosztuje życie w stolicy?
A może to jednak warszawskie ceny? Nie, to po prostu cwaniactwo, które uchodzi wciąż na sucho. Słono płacimy za swoją naiwność, a radość ma każdy, komu uda upchnąć się szklankę wody i buraka jako lunch w cenie 40 złotych, co śmiało, można nazwać oszustwem i mentalną zgagą.
Nie wiem, z czego miałaby być lemoniada i jak zostać przygotowana, aby zapłacić za nią 15 złotych. Naprawdę, to prawie tyle, ile kosztuje lunch w przyzwoitej knajpce. Choć bywam w salonie tej sieci kilka razy w tygodniu i ceny zawsze robią na mnie piorunujące wrażenie, to tym razem towarzyszyło mi poczucie, że ktoś do reszty zgłupiał! Albo... no właśnie, próbuje w biały dzień naciągać biednych ludzi.
Z wyjątkowością lemoniada miała niewiele wspólnego. Sama sytuacja - jak najbardziej tak. Woda, kostka lodu, dwa plasterki cytryny. I to tylko dlatego, by zachować pozory, iż kupiliśmy coś więcej niż tylko kranówkę. Ba, obsługa nawet nie starała się ukryć, że napój to bubelek. Listek mięty? Przemilczmy temat. Zapytałem kelnerkę, czy nie czuje obciachu, sprzedając, a potem podając starszej pani napój za taką kwotę. - Warszawskie ceny - odparła. Przepraszam, co?
A może ktoś klienta ma za idiotę i na tym opiera swój biznes? W końcu warszafka kupi wszystko. Senior łyknie każdy bajer. Hipsterka też się nabierze, bo przecież high life kosztuje. Tylko co ma z tym high lifem czy po prostu - normalnym, szarym życiem wspólnego klejenie, przepraszam za wyrażenie, głupa? Nie stać starszej pani na lemoniadę? Pewnie stać. Ale warto zadać sobie inne pytanie - czy stać nas na kantowanie?
Daliśmy sobie wmówić, że skoro żyjemy w Warszawie, to ceny muszą być wysokie. Że nawet przysłowiowa szklanka wody musi osiągać zawrotne ceny, bo kto widział darmową wodę? Widział. Zachód. Warszawska gastronomia o l'eau du robinet słyszała, ale wciąż na prośby klienta zdaje się głucha. Dlaczego? Bo im się to nieźle opłaca.
Słyszeliście o latte na sojowym mleku? To kolejny świetny przykład, jak zdziera się z warszawiaków pieniądze. Niby nic złego się nie dzieje, ale zawsze kilka złotych do fartuszka wpadnie. Wiele kawiarni każe sobie płacić dodatkowo za inny rodzaj mleka, inny cukier niż ten tradycyjny (bywają barwione, nie trzcinowe co też jest niezłym kantem), ale także miód, który potrafi osiągać zawrotne ceny. Łakomstwo niektórych biznesmenów jest wręcz niesmaczne. W efekcie płacimy za kawę grube pieniądze. Ciastko do tego? Najlepiej zdrowe i ekologiczne. Tak, te z drogocennego owsa. A jak zdrowe i ze szlachetnego zboża to trzeba słono za to zapłacić. Do rachunku doliczane są kolejne złotówki, za produkty warte niekiedy 10 razy mniej niż cena ostateczna. Naprawdę, wszystko, zarówno cwaniactwo, jak i naiwność klientów ma swoje granice. Gdzie w tym wszystkich rozsądek?
Tego ostatniego zabrakło właścicielom pewnej restauracji, która mieści się w okolicach Uniwersytetu Warszawskiego. Nazwa, jak i wystrój mają podpowiadać klientowi - jesteś w miejscu wyjątkowym, może nawet ocierającym się o prestiż. Gdy się tam wejdzie, szybko okaże się, że ceny także są ekskluzywne, ale myślenie o kliencie niestety bardzo biedne. Przeglądając menu w oczy rzuciła mi się cena frytek. Włodarze lokalu każą sobie za pokrojonego i usmażonego ziemniaka zapłacić 20 złotych! Naprawdę, nie wiem, co trzeba mieć w głowie (pewnie stary olej obijający się o czaszkę), aby narzucać takie ceny! Cena surowego produktu nie jest wiedzą tajemną, więc każdy może oszacować, ile przepłacamy. Podobnie jest z burakiem. Smaczne, ale i bardzo tanie warzywo warszawskie restauracje sprzedają w cenach kosmicznych. Czy restauratorzy naprawdę myślą, że klienci nie chodzą do warzywniaka i nie wiedzą, ile kosztuje życie w stolicy?
A może to jednak warszawskie ceny? Nie, to po prostu cwaniactwo, które uchodzi wciąż na sucho. Słono płacimy za swoją naiwność, a radość ma każdy, komu uda upchnąć się szklankę wody i buraka jako lunch w cenie 40 złotych, co śmiało, można nazwać bezczelnością i mentalną zgagą.