Spodobało ci się? Polub nas
Spotykam kumpla na papierosku pod firmą. Poznaliśmy się na szkole rodzenia, jego córeczka jest w wieku naszego Kosmy. Jakoś się polubiliśmy i kiedy tylko jest okazja rozmawiamy o naszych dzieciakach, wychwalając, zdjęcia pokazując i przeżywając przysłowiowego pierwszego zęba, jak jakieś koleżaneczki. To dla mie nowość, bo nie podejrzewałbym siebie o takie przechwałki. Ale kto powiedział, że mam inaczej? Duma tatusia mnie rozpiera, a w konfrontacji z drugim tatą pęcznieje ego, ale jakoś tak na miło z radością i nie konfrontacyjnie. No i gadamy sobie, przechwalamy się i wymieniamy spostrzeżeniami.
- Plany na wakacje już macie? - pytam
- Jasne, w tym roku jesteśmy na Rodos, czyli na Rodzinnych Ogródkach Działkowych - śmieje się mój koleżka - Tak nas rodzina steroryzowała, a w zasadzie nie nas, tylko K (tu pada imię żony mojego kumpla), że za przeproszeniem w dupę nosem pojedziemy a nie na wakacje. Chrzciny muszę małej zrobić - mówi, wyraźnie poirytowany. Po czym opowiada, że rodzina przeprowadziła tak zmasowaną chrystianizacyjną batalię, że żona w końcu uległa. Ile było przy tym nerwów, dyskusji, graniu na emocjach ("zróbcie to dla babci, ona już stoi na grobem i nie wolno jej denerwować"), odpowiedzialności i argumentów ostatecznych typu: "Jak możecie dziecka nie ochrzcić, a co jak nie daj boże umrze bez chrztu. Jak możecie brać taką odpowiedzialność na siebie? Nigdy sobie tego nie wybaczycie, do końca życia sumienie będzie was gryzło". Dodajmy, że mój kolega jest tzw. "wierzącym nie praktykującym" i do koscióła, jak większość Polaków (w tym rodzina używająca argumentów ostatecznych), chodzi jaja święcić, czyli od wielkiego dzwonu.
- No i co ja miałem zrobić? - pyta retorycznie mój kolega - Się zgodziłem. W sumie to dla świętego spokoju, bo żyć by nam nie dali. Ja to luz, ale K wymiękła - mówi.
Myślę, że problem dotyczy nie tylko mojego zmaltretowanego kolegi. Przypominam sobie, że i nas nasi bliscy, co prawda delikatniej i dyskretniej, próbowali do chrztu przekonywać. Mówili, że "lepiej, żeby dziecko chrzest miało, niż nie miało", pytali "a co ludzie powiedzą?" i zapewniali, że będą się o nas modlić, "żebyśmy w końcu do chrztu dojrzeli". Dzięki bogu, nomen omen, ich chrystianizacja przebiegała spokojniej, delikatniej i bez argumentów ostatecznych, na które nie wiem, jakbyśmy zareagowali i niech bóg chroni naszych bliskich od ich użycia, bo nie ręczę za siebie, a tym bardziej za Ewę, która nie cierpi, jak ktoś się jej w sumienie z buciorami ładuje i wywołuje poczucie winy. Długo rozmawialiśmy o tych chrzcinach i doszliśmy do wniosku, że nie jestemy na nie gotowi, że aby były szczere sami musimy być ich pewni i odpowiedzialni za wprowadzenie dziecka do kościoła. A poza tym - to tylko i wyłącznie nasza sprawa, nasz wybór i nasze sumienie! I nasz portfel.
- Domek nad jeziorem wynająłem, urlop wyszarpałem pod koniec lipca, ale nie będzie mnie stać na te wakacje - mówi mój wkurzony koleżka - Policzyliśmy, że musimy co najmniej 25 osób zaprosić, przyjęcie zorganizować, jakąś salę na Mokotowie wynając, bo w domu się nie pomieszczą. No a chrzcić bez przyjęcia przecież nie wypada. Sprawdziłem ceny i menu na chrzest w restauracjach - od 90 zł. w górę. Ksiądz się zdziwił, jak go zapytałem o cenę, powiedział "co łaska". Zapytałem, czy może być 50 zł, to mi zdrowia życzył i się rozłączył. Na forach poszukałem i "co łaska" w Warszawie to - 250 zł - 500 zł. Za całość wyszło 3 - 4 tyś. zł. Na szczęście mamy działeczkę 10 minut drogi od domu. Po chrzcinach będziemy udawać, że jesteśmy nad jeziorem - mówi mój smutny kolega.
Spotykam kumpla pod firmą. Poznaliśmy się na szkole rodzenia, jego córeczka jest w wieku naszego Kosmy. Jakoś się polubiliśmy i kiedy tylko jest okazja, rozmawiamy o naszych dzieciakach, wychwalając je, zdjęcia pokazując i przeżywając przysłowiowego pierwszego zęba, jak jakieś koleżaneczki. To dla mnie nowość, bo nie podejrzewałbym siebie o takie przechwałki. Ale kto powiedział, że mam inaczej? "Duma tatusia" mnie rozpiera, a w konfrontacji z drugim tatą pęcznieje ego, ale jakoś tak na miło z radością i nie konfrontacyjnie.
No i gadamy sobie, przechwalamy się i wymieniamy spostrzeżeniami.
- Plany na wakacje już macie? - pytam
- Jasne, w tym roku jesteśmy na Rodos, czyli na Rodzinnych Ogródkach Działkowych - śmieje się mój koleżka - Tak nas rodzina sterroryzowała, a w zasadzie nie nas, tylko K (tu pada imię żony mojego kumpla), że za przeproszeniem - w d... nosem pojedziemy a nie na wakacje. Chrzciny muszę małej zrobić - mówi, wyraźnie poirytowany. Po czym opowiada, że rodzina przeprowadziła tak zmasowaną chrystianizacyjną batalię, że żona w końcu uległa. Ile było przy tym nerwów, dyskusji, graniu na emocjach ("zróbcie to dla babci, ona już stoi na grobem i nie wolno jej denerwować"), odpowiedzialności i argumentów ostatecznych typu: "Jak możecie dziecka nie ochrzcić, a co jak nie daj Boże umrze bez chrztu. Jak możecie brać taką odpowiedzialność na siebie? Nigdy sobie tego nie wybaczycie, do końca życia sumienie będzie was gryzło".
Dodajmy, że mój kolega jest tzw. "wierzącym, niepraktykującym" i do kościoła, jak większość Polaków (w tym rodzina używająca argumentów ostatecznych), chodzi jaja święcić, czyli od wielkiego dzwonu.
- No i co ja miałem zrobić? - pyta retorycznie mój kolega - Się zgodziłem. W sumie to dla świętego spokoju, bo żyć by nam nie dali. Ja to luz, ale K wymiękła - mówi.
Myślę, że problem dotyczy nie tylko mojego zmaltretowanego kolegi. Przypominam sobie, że i nasi bliscy, co prawda delikatniej i dyskretniej, próbowali nas do chrztu przekonywać. Mówili, że "lepiej, żeby dziecko chrzest miało, niż nie miało", pytali "a co ludzie powiedzą?" i zapewniali, że będą się o nas modlić, "żebyśmy w końcu do chrztu dojrzeli". Dzięki Bogu, nomen omen, ich chrystianizacja przebiegała spokojniej, delikatniej i bez argumentów ostatecznych, na które nie wiem, jakbyśmy zareagowali i niech bóg chroni naszych bliskich od ich użycia, bo nie ręczę za siebie, a tym bardziej za Ewę, która nie cierpi, jak ktoś się jej w sumienie z buciorami ładuje i wywołuje poczucie winy.
Długo rozmawialiśmy o tych chrzcinach i doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy na nie gotowi, że aby były szczere, sami musimy być ich pewni i odpowiedzialni za wprowadzenie dziecka do Kościoła. A poza tym - to tylko i wyłącznie nasza sprawa, nasz wybór i nasze sumienie! I nasz portfel.
- Domek nad jeziorem wynająłem, urlop wyszarpałem pod koniec lipca, ale nie będzie mnie stać na te wakacje - mówi mój wkurzony koleżka - Policzyliśmy, że musimy co najmniej 25 osób zaprosić, przyjęcie zorganizować, jakąś salę na Mokotowie wynająć, bo w domu się nie pomieszczą. No a chrzcić bez przyjęcia przecież nie wypada. Sprawdziłem ceny i menu na chrzest w restauracjach - od 90 zł w górę. Ksiądz się zdziwił, jak go zapytałem o cenę, powiedział "co łaska". Zapytałem, czy może być 50 zł, to mi zdrowia życzył i się rozłączył. Na forach poszukałem i "co łaska" w Warszawie kosztuje od 250 zł do 500 zł. Za całość wyjedzie ze 3 - 4 tys. zł. Na szczęście mamy działeczkę 10 minut drogi od domu. Po chrzcinach będziemy udawać, że jesteśmy nad jeziorem - mówi mój smutny kolega.