Spodobało ci się? Polub nas
Kilka dni temu wpadł mi w ręce doskonały felieton Stuarta Heritage'a , angielskiego dziennikarza piszącego dla dziennika "The Guardian" o filmach, telewizji i muzyce oraz o rodzicielstwie. Tym razem Heritage ze swadą i dowcipem pisze o swoich "przygodach" z płaczącym dzieckiem w komunikacji publicznej.
Ma chłop rację! Wiem, bo sam od 9 miesięcy jestem ojcem Kosmy i zdarza mi się z nim podróżować po Warszawie.
Pewnie niejeden raz wkurzałeś się na dziecięce wrzaski w autobusie czy tramwaju. Myślałeś, że na pewno czegoś "biednemu dziecięciu" brakuje, ma jakąś potrzebę, że jest głodne, trzeba je przewinąć, że mu za zimno, albo za ciepło i czemu w końcu mama lub tata go nie przytuli. Gryzłeś się w język, żeby nie zwrócić uwagi "tym strasznym rodzicom". Myślałeś nawet, żeby im czegoś grzecznie nie poradzić. Na niczym się nie mogłeś skupić, gazety w spokoju poczytać, opublikować kolejnego szalenie zabawnego posta na Facebooku. Czekałeś aż w końcu wysiądą, znikną i przestaną hałasować. Mruczałeś przekleństwa pod nosem, w końcu sam wysiadałeś, wcześniej niż planowałeś i dalej szedłeś piechotą, żeby już tylko nie słyszeć tego wrzasku.
Też tak miałem, aż pierwszy raz pojechałem z moim małym synkiem z Grochowa na Żoliborz, wpierw autobusem, później metrem. Kiedy wsiedliśmy do autobusu 158 Kosma zaczął mi marudzić. Wjeżdżając na Saską Kępę już czułem te karcące spojrzenia współpasażerów i współpasażerek. Słyszałem te szepty wszechwiedzących staruszek, które na wychowaniu dzieci znają się najlepiej. I żeby było jasne - Kosma w tym czasie jeszcze nie ryczał jakoś specjalnie mocno, raczej biadolił, "marmolił", lekko zawodził i coś tam marudził w wózku, jak to ma w zwyczaju, kiedy mu nudno. Co by się stało, gdyby wpadł w histerię, jak to mu się czasami zdarza bóg wie czemu? Pewnie bym nie zniósł tych spojrzeń i szeptów, a na kolejną "dobrą radę" współpasażerów bez zastanowienia zareagowałbym jakimś soczystym przekleństwem.
DLOKR Fot. Jakub Ociepa / Agencja Wyborcza.pl Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
I stało się. Kiedy naprawdę zaczął ryczeć, gdzieś na wysokości Palmy atmosfera w autobusie stężała. Usłyszałem pytania wypacykowanej emerytki, która rzuciła mimochodem: "Gdzie jest mama tego dziecka?". Ktoś szepnął nawet, że "może trzeba temu dziecku pomóc". Inni odwracali głowy, jeszcze inni patrzyli z politowaniem i zrozumieniem, ale większość z nosami w smartfonach miała (bądź udawała, że ma) wszystko w dupie.
Nie pomagały mi te komentarze i szepty, spojrzenia i propozycje pomocy mojemu zaryczanemu synkowi. Nosz kurde, co to w ogóle za pomysł z tym "pomaganiem"!?
Poirytowany wyciągnąłem dziecko z wózka i sprawdzonym w takich sytuacjach sposobem włożyłem do nosidła. Mały w nosidle się uspokaja, jest blisko, czuje ciepło i ma poczucie bezpieczeństwa.
Nie tym razem.
Kosma w nosidle dopiero dał czadu! Wyginał się i prężył, purpurowiał na twarzy i wrzeszczał wniebogłosy. Na szczęście dojechaliśmy do centrum i mogłem wysiąść z autobusu ku uciesze współpasażerów. Z ryczącym w nosidle dzieckiem, wózkiem i gadżetami (każdy rodzic wie, ile trzeba zabrać rzeczy nawet na krótką przejażdżkę do innej dzielnicy czy na spacer do parku) próbuję wysiąść z autobusu. Najpierw przeciskam się między rowerami i rowerzystami, którzy zaparkowali w autobusie tuż obok mojego wózka. Mały ryczy coraz bardziej, atmosferę w autobusie można już kroić nożem. Kiedy w końcu jestem przy drzwiach i próbuję wyjechać wózkiem, fala wsiadających nie pozwala nam wysiąść. Dzięki bogu, mały tak ryczy, że dezorientuje napierających na drzwi pasażerów i w końcu udaje mi się przepchnąć. Mimo, że to autobus niskopodłogowy, kierowca tradycyjnie nie obniża platformy, musiałem wózek wziąć w ręce i wynieść.
Gdzie byliście wtedy kochani współpasażerowie? Czy ktoś mi pomógł lub chociaż spytał czy pomóc? Nie, przecież jestem super tatą, mam siedem rąk, oczy dookoła głowy i mój syn wcale nie ryczy jak oszalały.
W końcu wysiadam.
Próbuję zjechać na peron metra windą. Ta oczywiście nie działa. Karteczka na drzwiach informuje, że mam szukać windy w innym miejscu. Do pokonania kolejne schody z wózkiem, gadżetami i płaczącym synkiem. W międzyczasie starszy, elegancko ubrany jegomość przechodzący obok informuje mnie, że "na pewno chce mu się pić" i, że "może powinienem go jednak do wózka położyć, bo w tym nosidełku jest mu za gorąco". Dziękuję za dobre rady i proszę, żeby mi pomógł wózek po schodach wnieść zamiast doradzać! Pomaga, krzywiąc się jakby żabę połknął.
Ojciec z synem w PKP Tu akurat jedziemy z synem PKP, nikt nam uwagi nie zwraca, ale też humory dopisują Tu akurat jedziemy z synem PKP, nikt nam uwagi nie zwraca, ale też humory dopisują
Podsumowując: Kochani współpasażerowie komunikacji p u b l i c z n e j. To, że myślicie, że jestem strasznym ojcem, bo moje dziecko płacze, sprawia, że czuję się bardzo źle. Denerwuję się, bo wiem, że wszyscy w autobusie myślą, że jestem strasznym ojcem, a przecież nie jestem. Ręce mi się trzęsą, próbuję nerwowo uspokoić syna. Co mam zrobić? Taśmą mu usta zakleić, żebyście mieli komfortowy przejazd? Jakoś nigdy nie zwracacie uwagi Ewie, mamie Kosmy. Nie mówicie jej, co ma robić, nie pytacie, "gdzie jest ojciec płaczącego dziecka". Proszę, zajmijcie się sobą, ja za chwilkę wysiądę, zabiorę tego "ryczącego bachora" i znów będziecie sobie jechać spokojnie z nosami w smartfonach.
Mały w końcu przestał płakać, zjadł kukurydzianego chrupka, popił wodą i zasnął. Ot, taki miał humor, że sobie musiał trochę popłakać.
W tym miejscu chciałbym jeszcze raz przeprosić rodziców dzieci płaczących w komunikacji miejskiej i życzyć im dużo siły. Pamiętajcie - z dziećmi sobie w końcu poradzicie, a współpasażerów w takich sytuacjach po prostu - olejcie.