- Nasi ojcowie poznali się w czasie okupacji, na Podlasiu, w Próchenkach - opowiada Ireneusz Niszcz, starszy współwłaściciel wytwórni wód gazowanych i oranżady "Ronisz".
wytwórnia wód gazowanych fot. Igor Nazaruk Fot. Igor Nazaruk
- Ojciec był ranny, wykurował się i w Próchenkach otworzył szynk. Miał też saturator (urządzenie do nasycania cieczy gazem - red.). Po wojnie zamknął interes i wrócił do domu, do Warszawy. Podobno Romaniuka po wojnie spotkał przypadkiem na ulicy w Warszawie. Usiedli, pogadali, popili i postanowili razem zrobić interes. A, że ojciec już przed wojną robił oranżadę, postawili na wytwórnię wód gazowanych. Kupili saturator i ruszyli z niewielką produkcją. To był 1948 rok - dodaje Niszcz.
- Ojciec jeszcze na Podlasiu wpadł na świetny pomysł. Wykombinował skądś silnik diesla i stworzył coś w rodzaju cepa mechanicznego. Zarobił duże pieniądze, co dziesiąty worek zboża trafiał do niego - mówi Józef Romaniuk, współwłaściciel wytwórni.
saturator Fot. Mrs. Misztalska CC BY-SA/Wikipedia Fot. Mrs. Misztalska CC BY-SA/Wikipedia
Z pieniędzmi Romaniuka, pustym placem Niszcza i siłą roboczą w postaci majstrów z Próchenek, powojenni biznesmeni postawili małą fabryczkę na ul. Zagójskiej na Grochowie. Wkoło były łąki, pastwiska, krowy, kury, wieś. Sąsiedzi kartofle sadzili, świniaczka hodowali. Niedaleko na Gocławiu był PGR przedzielony kanałkiem ze sportowym lotniskiem Aeroklubu Warszawskiego.
Produkcja oranżady na początku była niewielka, 100 - 150 butelek dziennie i prócz dwóch założycieli jeden zatrudniony pracownik. Mieli za to zapał, odwagę i saturator.
- Oranżadę po okolicznych sklepach ojcowie nosili w wiklinowych koszach. Butelki się szczotkami w wannie myło. Byłem szczęśliwym chłopcem, oranżady ani mi, ani moim kumplom nie brakowało. Z 5 lat wtedy miałem - wspomina Niszcz, dziś pan z sumiastym wąsem po siedemdziesiątce.
Od tamtej pory zakład produkuje oranżady słodzone cukrem. - Nigdy nie zhańbiliśmy się słodzikiem - podkreślają z dumą. Receptury i smaku oranżady nie zmienili do dziś.
umowa spisana ręcznie w 1948 roku fot. Igor Nazaruk Fot. Igor Nazaruk
Jakimś cudem zakład w latach 50. uniknął nacjonalizacji. Dziś panowie śmieją się, że to dzięki temu, że w zakładzie nie mieli biura, pomieszczenie, gdzie można się było kawy napić i papierosa zapalić. Urzędnicy nie połasili się na taki słodki, choć wybrakowany kąsek. Ostatecznie firmę uratowało to, że ojciec pana Antoniego Niszcza był inwalidą wojennym.
Wspólnicy z czasem z wiklinowych koszy "przesiedli" się na skonstruowaną przez Romaniuka platformę na kołach. Kupili konia, zbudowali stajnię. Trzeba było dorabiać na boku. Przedsiębiorczy panowie zajęli się transportem, później butelkowaniem piwa z ciechanowskiego browaru.
Kiedy po śmierci Stalina nastał Gomułka, powoli ruszył prywatny biznes. Ci bardziej przedsiębiorczy otworzyli sklepiki, szynki, restauracje i kawiarnie. Oranżada znów zaczęła płynąć strumieniami a przedsiębiorcy zarobione pieniądze przeznaczyli na zakup wojskowego UAZ-a i szklane syfony.
syfony fot. NAC Fot. NAC
Nic co dobre nie trwa wiecznie. W 1979 roku posesja starego Niszcza poszła pod osiedle mieszkaniowe.
Niezłomni to byli jednak oranżadziarze. Podkasali rękawy i na ulicy Podolskiej, sto metrów od rezerwatu przyrody Olszynka Grochowska wybudowali nowy zakład, większy, murowany, z rampą do wyładunku skrzynek. Z czasem zmęczyło ich to oranżadowe życie, do pomocy zatrudnili synów, którzy do dziś dzielnie rozlewają słodkie napoje ku uciesze warszawiaków.
Początek lat 80. to według nich prawdziwe Eldorado. Oranżada znów popłynęła szerokim strumieniem. Konkurencji w okolicy zero, produkcja w sezonie letnim wynosiła nawet 20 - 30 tys. butelek dziennie. Panowie zaopatrywali Grochów, Pragę Płn., Rembertów, Anin, Falenicę itd. Udało się podpisać intratną umowę z WSS Społem, duże sklepy brały po 200-300 skrzynek tygodniowo.
Wraz z transformacją ustrojową na początku lat 90. nastąpiło kolejne załamanie rynku. Stagnacja mimo, że trwała niedługo, zwiastowała rychłe zalanie rynku napojami wielkich korporacji takich, jak np. Coca Cola, Pepsi czy polska Helena. Lata 90. smakowały nieznanymi wcześniej "egzotycznymi" smakami. Wściekle kolorowe napoje o smaku marakui, mango, kiwi, brzoskwini były wtedy najbardziej pożądane.
- Na naszych oczach upadło 55 warszawskich wytwórni wód gazowanych. Nie wytrzymały konkurencji. Na samym Grochowie prócz naszej były jeszcze 4 rozlewnie - mówi Józef Romaniuk. - Nam się udało. Dotarliśmy do atrakcyjnych aromatów i esencji, dzięki którym mogliśmy konkurować z asortymentem gigantów. W 91 lub w 92 roku, po długich poszukiwaniach trafiłem na adres doktora Czernego, austriackiego producenta najlepszego w tym czasie toniku. Wsiadłem w samochód i pojechałem do Wiednia. Kilkadziesiąt kilogramów ekstraktu skonfiskowała mi straż graniczna, chodziło o cło. Musiałem wracać na granicę, okazało się, że cło wynosi zero złotych - wspomina Romaniuk.
Józef Romaniuk i Antonii Niszcz fot. Igor Nazaruk Fot. Igor Nazaruk
Panowie poszli z duchem czasu i weszli w biznes plastikowych butelek PET. Z produkcji tradycyjnej oranżady w szklanych butelkach nie zrezygnowali. Dziś twierdzą, że gdyby nie to, nie przetrwali by dzikich lat 90.
Pomogła też woda. Okazało się, że głęboka na 50 metrów studnia, którą wykopali w 93 roku, skrywa najczystszą źródlaną wodę. Zanim się jednak do źródeł dokopali, dwukrotnie trafili na kamienie. W takich przypadkach używa się dynamitu i w kontrolowany sposób wysadza głazy. Studnia jednak była zbyt blisko zakładu. Ryzyko uszkodzenia konstrukcji budynku było zbyt duże. Kamienie rozbili ręcznie.
- Udało się utrzymać na rynku w latach 90., to i teraz się da - śmieje się Józef Romaniuk. - Inni producenci weszli w słodziki - wiadomo cukier jest cenotwórczy, podraża oranżadę - my pozostaliśmy wierni tradycji. Dziś okazuje się, że ludzie wracają do starych smaków. Mamy satysfakcję, bo klienci nas doceniają. Nasze receptury są tak dopracowane, że zaspokoją każde podniebienie. Już nie musimy walczyć o klienta. Etykieta nie zmienia się od lat, jesteśmy rozpoznawalni, ludzie wiedzą jakiego smaku się spodziewać. Znów mamy umowę z WSS Społem, oranżadę biorą od nas warszawskie kluby, restauracje, bary mleczne, sklepiki, warzywniaki itd - mówi.
etykiety fot. Katarzyna Tyszkiewicz Fot. Katarzyna Tyszkiewicz
- Na chleb oranżadą zarabiamy. Ale czy to jest dolce vita? - kończy.