Zwykło się owe czasy nazywać pogodnymi, jak Warszawę tego okresu nazywa się "wesołą Warszawą" i "Paryżem Północy". Taką ją widziałem oczami siedemnastoletniego chłopca. Dziś mam co do tej pogody poważne wątpliwości. Być może robiła ona wrażenie Paryża na prowincjonalnych kupcach rosyjskich, którzy tu spędzali noce w szantanach, lub na zapijaczonych hreczkosiejach z Kutnowskiego czy Łomżyńskiego.
Dziś, gdy wspominam ten Paryż Północy, widzę ciemne ulice pokryte kocimi łbami, cuchnące moczem końskim. Ciągną po tych ulicach smrodliwe wozy ze śmieciami. Wiatr roznosi te perfumy warszawskie od nędzy Powiśla do straszliwych klatek napełnionych ludzką niedolą na Franciszkańskiej, Dzikiej, Krochmalnej. Przewiewa ten wiatr nad skrawkiem centrum miasta, gdzie parę nocnych knajp i eleganckich magazynów tworzy ułudę europejskości. Uderza wschodniość pejzażu warszawskiego; przypomina mi główną ulicę w Mukdenie oglądaną niegdyś w fotoplastykonie "Terra" na Niecałej.
W tym Paryżu Północy bydło zabijał rzezak rytualny, pierwszorzędne lecznice prywatne nie miały w pokojach wody bieżącej, kilkadziesiąt zaledwie można było znaleźć hotelowych pokoi z łazienką, na wszystkich rogach ulic stały tłumy obdartych przekupniów i całe dywizje chustkowych prostytutek, które na widok policjanta rozbiegały się ciężkim kłusem. W dzień świąteczny zapełniał ulice tłum ubrany brzydko i pretensjonalnie. Próżność łącząca się z nędzą była to mieszanina typowa dla Warszawy. Można było nie mieć na elementarz, na ołówek dla dziecka, na mydło czy na książkę, ale trzeba było mieć niedzielne sakpalto i żółte kamaszki.
Brzydota Warszawy wyłaniała się z obyczaju i słownictwa jej mieszkańców. W leksykonie warszawskim królowało niepodzielnie uniwersalne: "kurwa twoja mać". Wyrażało to i niechęć, i podziw, i nudę, i zadowolenie. Warszawa nie miała swoich ulicznych piosenek; gdyby takie piosenki istniały, zaczynałyby się i kończyły na tym sakramentalnym zaklęciu. Miała jednak zawsze ulica warszawska dowcip ostry i celny.
Za czasów gubernatora Kellera anonimowy satyryk puścił tę klasyczną fraszkę: "Chcesz pan prawdy o Kellerze? - Ona daje, a on bierze. - Mów wyraźniej, dobrodziej. - Ona kurwa, a on złodziej". Jak widzimy, i tu nie obyło się bez ulubionego zwrotu. Niezmienną cechą ludku warszawskiego był i jest do dziś dnia sceptycyzm. Słowa: bujda, granda, fiume i lipa mają zadawnione prawo obywatelstwa w słownictwie warszawskim.
Bardzo wybitnym przedstawicielem tego kierunku naukowego był mój fryzjer. Pamiętam, przeglądałem kiedyś francuskie pismo ilustrowane, w którym było parę zdjęć z pogrzebu Brianda. Mój przyjaciel fryzjer rzucił okiem na tę fotografię i powiedział: "Nakradł się, nakradł i umarł". Był on przeciwnikiem wszelkich zmian politycznych w ramach istniejącego ustroju. Gdy mianowano nowy gabinet, mój fryzjer bardzo kręcił głową: "Niedobrze - mówił. - Tamte dawne już się nakradły i obsprawiły, a takie nowe są zwykle niemożebnie wygłodniałe. Strasznie nas będą łupić".
Sceptycyzm wobec wielkich w narodzie był zjawiskiem powszechnym. Pamiętam dwie babiny, które przyglądały się pogrzebowi Żeromskiego. Patrząc na wojsko, delegacje z wieńcami i sztandarami, jedna z nich powiedziała z sarkastycznym grymasem: "Biednego by tak nie chowali". Cóż by to znaczyć miało? Czyżby ta babina chciała, żeby każdego ubogiego chowano w Warszawie z taką ostentacją, żeby także i za jej trumną szły szkoły i ministrowie, wojsko i delegacje z całego kraju? Nie. Chodziło o coś innego.
Chodziło o stwierdzenie, że sekretem wszelkiego powodzenia jest forsa, bo w ten nieskomplikowany sposób kształtował się ówczesny materializm dziejowy warszawskiego mieszczaństwa. Kult cwaniactwa i dowcipu był może zdrową reakcją na systematyczne przekarmianie narodu strawą wzniosłego romantyzmu i ckliwego męczeństwa. Ludek warszawski coraz sceptyczniej przysłuchiwał się wszelkim hasłom patriotycznym i egzaltacjom narodowym. Coraz mniej było amatorów przerabiania zjadaczy chleba w aniołów i coraz wyraźniejsze pragnienie przejścia z kategorii Królów-Duchów na stanowisko zjadaczy chleba.
Jako osiemnastoletni młodzieniec, wstępując do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, tkwiłem jeszcze całkowicie w romantycznym patriotyzmie. Miałem żywą pogardę dla spraw materialnych i optymizm wynikający z absolutnej nieznajomości struktury społecznej. Posiadałem bardzo wiele wiadomości chaotycznych i niedokładnych, a nie zdobyłem zdolności zarabiania na życie. Nieporadny i bezbronny, stanąłem przed koniecznością znalezienia jakiegoś zajęcia, co wobec choroby ojca stało się naczelnym zagadnieniem pierwszego okresu mej młodości.
Tu kończy się okres dzieciństwa warszawskiego.