Morderstwa, pijaństwo, prostytucja. Wykonywanie tego zawodu groziło śmiercią!

Życie warszawskich XIX-wiecznych dorożkarzy wcale nie było tak spokojne jak mogłoby się wydawać. Najciekawszymi, nieraz wręcz mrożącymi krew w żyłach historiami z dorożkarskiej codzienności podzielili się z nami autorzy książki "Dorożkarstwo warszawskie w XIX wieku".
Biby, pijaństwo Biby, pijaństwo Źródło: 'Mucha' 1878/36, s. 4

Morderstwa, pijaństwo, prostytucja. Wykonywanie tego zawodu groziło śmiercią!

Przypominamy nasz tekst z 2016 roku.

Życie warszawskich XIX-wiecznych dorożkarzy wcale nie było tak spokojne jak mogłoby się wydawać. Najciekawszymi, nieraz wręcz mrożącymi krew w żyłach historiami z dorożkarskiej codzienności podzielili się z nami autorzy książki "Dorożkarstwo warszawskie w XIX wieku".

Nadużywanie alkoholu w środowisku dorożkarskim było zjawiskiem powszechnym. Dorożkarze wpisywali się tym samym w panujący trend, bo w XIX wieku chętnie sięgano po trunki. Zimą, by przetrwać mroźny czas, stangreci musieli jakoś się rozgrzać. Ciepełka dostarczała szklanka spirytusu lub samogonu. Istniały szynki dorożkarskie: typowe mordownie serwujące tanie napitki. Tam dorożkarze zajeżdżali, zeskakiwali z kozła i szli się napić, pojazd powierzając - za drobną opłatą - opiece stróża, bo zdarzały się kradzieże - opowiadają Karolina Wanda Gańko i Łukasz Lubryczyński, autorzy książki "Dorożkarstwo warszawskie w XIX wieku".

Nieraz szynki znajdowały się przy wąskich uliczkach. Gdy zjechało kilka wozów, doszczętnie tarasowały drogę. W jednym z felietonów poruszył ten problem Bolesław Prus: popularna knajpa mieściła się przy ul. Niecałej, tuż obok towarzystwa leczenia zwierząt. Jednak właściciele permanentnie tarasujących ulicę pojazdów wcale nie przyjeżdżali tu, by zatroszczyć się o zdrowie zaprzęgowych podopiecznych...

Bywało, że pochodzący z niepewnych źródeł alkohol siał spustoszenie wśród dorożkarskiej braci: a to ktoś oślepł, a to spadł z kozła, a to napił się w stajni metanolu i padł trupem na miejscu.

"Kurier Warszawski" z początku XX wieku donosił, że taki tragiczny w skutkach wypadek spotkał Stanisława Jastrzębskiego: "Jak twierdzą stróże i woźnice, Jastrzębski nie był zupełnie trzeźwy, a zziębły zapragnął napić się wódki. W tym celu wszedł do izby i sięgnął ręką po flaszkę stojącą na oknie. Niestety, w zwykłej butelce od wódki stał tam także karbol do opatrunków koni. Jastrzębski przytknął usta do flaszki i potężnym haustem wlał w gardło zawartość. Śmierć nastąpiła prawie momentalnie" - czytamy.

Dorożka Dorożka Aleksander Orłowski / Wikimedia Commons

Prostytutki, życie rozrywkowe

Warszawskie prostytutki chętnie woziły się dorożkami. Ale też i dorożkarze wiedzieli, dokąd zawieźć klientów chcących zakosztować cielesnych uciech. Rzetelny dorożkarz musiał świetnie orientować się w topografii miasta i odpowiadać na zapotrzebowania klientów, a zatem również wiedzieć, gdzie znajdują się burdele (ówcześnie: głównie przy Freta i Towarowej).

Ponadto dobry dorożkarz pełnił funkcję informatora kulturalnego: wiedział, co i gdzie dzieje się w mieście. Znał najświeższe i najgorętsze ploteczki. Woził do teatru, na targi, do kościoła czy Ogrodu Saskiego lub na Wyścigi - bo tam się gromadnie jeździło. Od święta, w dni masowych wydarzeń (odpust, Zielone Świątki). ściągała tam tłumnie cała Warszawa. Powozy do wynajęcia rezerwowano z dużym wyprzedzeniem. A dorożkarze, korzystając z okazji, urządzali sobie własne święto: nie jeździli po zwyczajnej taksie, a po cenie "świątecznej". I byli pod tym względem bardzo solidarni. Jeśli na stacji dorożkarskiej powiedzieli klientowi, że niżej rubla nie ruszą, delikwent nie miał wyboru: albo płacił, albo szedł pieszo.

Osoba zainteresowana przejażdżką miała do wyboru dwie klasy: pierwszą, ładniejszą i elegantszą, czyli dryndę, dedykowaną klientom bardziej znamienitym. Albo klasę drugą, zwaną popularnie "sałatą". Powożących tymi nieco pośledniejszymi środkami transportu zwano powszechnie "sałaciarzami". Ówczesna klasa średnia oceniała koszt kursu jako niski i to ona była głównym odbiorcą tej usługi. Dla wyrobnika mieszkającego na obrzeżach Warszawy i pracującego w fabryce taka przejażdżka mogła być fanaberią i luksusem, ale już dla rzemieślników czy inteligencji był to powszechny i oczywisty środek transportu.

Na czas zimowy dorożkarze przesiadali się do uwielbianych przez warszawiaków sanek. Dzwoniąc dzwoneczkami i nie podskakując na kocich łbach, pędziły na płozach po zaśnieżonych ulicach.

Z pierwszym śniegiem...Tygodnik Ilustrowany, 1888/206

 

Pierwsza dorożkarska, Antonina Andrzejewska Pierwsza dorożkarska, Antonina Andrzejewska Źródło: 'Świat', 1913/30, s. 18

Pierwsza kobieta dorożkarka

Pierwsza kobieta dorożkarka wyjechała na warszawskie ulice w roku 1912. Fachem tym zwyczajowo parali się mężczyźni. Ale Antonina Andrzejewska została przymuszona do zarobkowania trudnymi warunkami w domu: mąż był chory, dzieci głodne. By móc powozić, Antonina musiała przebrać się za mężczyznę. Zupełnie jak w "Zmiennikach" Barei, tyle że wiek wcześniej.

Pod męską tożsamością udało jej się przepracować rok. Została zdemaskowana przez rewirowego. Wybuchł skandal. Andrzejewska stała się prawdziwą sensacją ówczesnej Warszawy. Rozpisywały się o niej gazety: "Kurier Warszawski", "Gazeta Warszawska", "Głos". Społeczność Warszawy, która błyskawicznie obdarzyła niepokorną kobietę sympatią, postanowiła zorganizować dla niej zbiórkę pieniędzy. Prasa grzmiała: skoro chłopkom wolno powozić wozami furmańskimi, dlaczego zabraniać powożenia dorożkarce?

Pod naciskiem opinii publicznej władze uczyniły wyjątek i pozwoliły kobiecie wykonywać zawód legalnie. Zyskała ogromną sławę, każdy chciał dostąpić zaszczytu wybrania się z nią na przejażdżkę. Prominenci angażowali ją do jazd reprezentacyjnych. Z czasem rozgłos zaczął jej ciążyć: wzbudzała taką furorę, że każdy chciał znaleźć się w jej pobliżu. Nieraz rozemocjonowani przechodnie tamowali ruch i utrudniali jej przejazd.

Swoją brawurą Andrzejewska wpisała się w nurt kobiecej emancypacji XIX wieku (historycy przyjmują umownie, iż wiek XIX, zwany długim wiekiem, trwał do 1914, a nawet 1918 roku).

Dziecięcy dorożkarze Dziecięcy dorożkarze Źródło: 'Mucha' 1878/26, s. 1

Młodociani dorożkarze

Warszawski dorożkarz, wedle wytycznych instrukcji dorożkarskiej, musiał mieć ukończone 20 lat. Z czasem wiek obniżono do 18. roku życia. Ale było wielu takich, którzy ten przepis omijali. Podobnie jak w przypadku Andrzejewskiej zdarzało się, że ubóstwo zmuszało do pracy chłopców dużo młodszych. Zresztą wielu malców, dorożkarskich krewnych, podpatrywało fach od małego, a nierzadko też uczestniczyło w nim pomagając ojcom czy dziadkom.

Młodzieńcy, którzy nie ukończyli przepisowego wieku, a mimo to powozili, by zakamuflować małoletniość, przebierali się w strój dorosłych mężczyzn: liberię, szynel (płaszcz) i czapkę furażerkę z ceratowym daszkiem. Przy tej okazji warto dodać, że najsłynniejsze, wręcz wzorcowe czapki produkowano w fabryce Franciszka Wojszyckiego na Miodowej. Na czapce i na guziku przy szynelu mocowano numerek. Zimą strój uzupełniała barania czapa i rękawice. Jeżeli powożący dzieciak zostawał zdekonspirowany, na właściciela pojazdu nakładano dotkliwą grzywnę.

Najsłynniejszy przypadek zdemaskowania młodocianego dorożkarza miał miejsce przy okazji zamachu PPS-u na carskiego oficjela Muradowa w roku 1906 (pamiętajmy, że Warszawa znajdowała się wtedy pod zaborem rosyjskim). Do dorożki, którą podróżował dygnitarz, wrzucono ładunek wybuchowy. Okazało się, że dotkliwie poraniony dorożkarz był nieletni.

Warszawscy dorożkarze Warszawscy dorożkarze Źródło: Mucha 1901/48, s.3

Katowanie koni

W prasie i przekazach opinii publicznej opisy katowania koni przez dorożkarzy pojawiały się często. Wielu stangretów traktowało konie z szacunkiem - były przecież ich narzędziem pracy, zapewniały im byt. Ale to o przypadkach przemocy mówiono najwięcej.

Czytelnicy jednego z numerów "Kuriera Warszawskiego" mogli przeczytać: "Jeżeli koń padł w biegu, to pierwszą myślą jego woźnicy nie jest niesienie zwierzęciu pomocy, ale przede wszystkim wymierza mu się kilka ciętych razów batem. Kara to zupełnie niesłuszna i bardzo uwłaczająca ludzkiemu sumieniu. Wygląda ona na owo wychowawcze postępowanie, według którego dzieci otrzymują chłostę, jakkolwiek wady swoje zawdzięczają otoczeniu wychowawczemu. Koń, ponieważ stracił siły wskutek złego obejścia się z nim ludzi, otrzymuje więc za to chłostę, aby się poprawił - o ironio! Czyż człowiek, który się pastwił nad tak upadłem zwierzęciem, nie będzie się pastwił i nad upadłem bliźnim?"

Za męczenie koni uważano tak zwaną kawalerską jazdę, czyli jazdę prędką, brawurową, preferowaną zwłaszcza przez młodych ludzi z bogatych domów. Przykazywali dorożkarzom powozić tak szybko i niebezpiecznie, że koń niemal stawał dęba.

Szczególnie bezlitośnie obchodzili się z końmi dorożkarze najmujący je u wielkich przedsiębiorców, nastawieni przede wszystkim na uzyskanie możliwie największego zarobku. Część takich powożących biła konie niemal przy każdej okazji, dzień rozpoczynając od "wstępnej chłosty". Inspektorka Polskiej Ligi Przyjaciół Zwierząt opublikowała na łamach "Kuriera Warszawskiego" artykuł krytyczny wobec dorożkarskiego sposobu powożenia: "Sposób ich jazdy polega zawsze prawie na pewnym systemie, a mianowicie: doprowadzenie konia do cwału zaciekłym chłostaniem i szarpaniem lejcami, a następnie zaś powstrzymanie go z całą siłą za pomocą ściągania na krótko lejców." Autorka opisuje też takie sposoby wymuszania posłuszeństwa jak bicie w chrapy czy okręcanie batów drutami.

Z czasem zwrot "jeździć po dorożkarsku" zaczął oznaczać: szaleńczo i z błędami technicznymi.

'Z podręcznika samobójcy: rozjechanie' 'Z podręcznika samobójcy: rozjechanie' Źródło: Mucha 1878/47, s. 1

Morderstwa, zagrożenie życia

Z tej szalonej jazdy wynikały nieraz śmiertelne wypadki. XIX-wieczna karykatura "Z podręcznika samobójcy" nieco żartobliwie radziła osobom chcącym targnąć się na własne życie, iż w tym celu wystarczy po prostu wybrać się pieszo na Plac Teatralny - i po sprawie. Żart nie był wcale tak daleki od prawdy.
Ruch kołowy i pieszy w XIX-wiecznej Warszawie nie był unormowany. Bolesław Prus sporządził statystykę: wedle jego obserwacji przez Królewską w ciągu minuty przejeżdżało 8 powozów. To jednak nie dorożkarze byli głównymi sprawcami wypadków, a wozy transportowe, furmanki, dostawcy, którzy w pośpiechu dostarczali, na przykład, beki piwa. Przy czym warszawskie ulice były piekielnie zatłoczone: jeździły po nich, oprócz wymienionych pojazdów, także i wozy transportowe, powozy prywatne, karety do najęcia, karetki hotelowe (wożące gości z dworca do hoteli), tramwaje konne, omnibusy, potem też tramwaje elektryczne. Na początku wieku XX pojawiły się pierwsze taksówki, z przyzwyczajenia zwane dorożkami samochodowymi.
"Kurier Warszawski" z 1890 roku donosił: - Na rogu ul. Trębackiej i Krakowskiego Przedmieścia dorożkarz nr. 484 przejechał Joela Kisznajdra, który upadł i boleśnie się potłukł. Stangret prywatnego ekwipażu, Michał Kazimierczyk, skręcając raptownie, przechylił się na koźle i spadł. Podniesiono go ze zwichniętą ręką i raną na głowie.
A skoro już przy kwestii zagrożenia życia jesteśmy: dorożkarz to wcale nie był bezpieczny zawód. Zdarzało się, że dryndziarze padali ofiarami prawdziwie zatrważających morderstw.
"Kurier Warszawski" z 1890 roku opisywał zagadkową zbrodnię: - Około godz. 10-tej wbiegł na stację kolei nadwiślańskiej koń z dorożką bez stangreta. Policja spłoszonego konia przytrzymała. Sama dorożka i stopnie były powalane krwią, co kazało się domyślać jakiegoś tragicznego zdarzenia. Komisarz cyrkułu sobornego, kapitan Hojrzewski, rozpoczął osobiście bezzwłoczne poszukiwania.
Poszukiwania zarządzono na całej przestrzeni w pobliżu dworca kolei nadwiślańskiej, jednak nie przyniosły skutku. Dopiero za mostem kolejowym, na Pradze, odnaleziono zwłoki Andrzeja Szatkowskiego, ubranego w kożuch z dorożkarską liberią. Jego ciało było pokryte ranami. Nie znaleziono przy nim pieniędzy. Gazeta podsumowała: - To wszystko nasuwa domysł, iż dorożkarz padł ofiarą zbrodniczej napaści, której celem była grabież. W tym kierunku energiczne śledztwo zarządzono.
Sekcja zwłok, przeprowadzona w "trupiarni na cmentarzu kamionkowskim", wykazała 14 głębokich ran, zadanych pilnikiem w szyję, plecy, głowę i piersi. "Kurier" opisywał: "Wszystkie rany są w formie trójkątnej i należą do rzędu śmiertelnych. Cała liberja, kożuch, kaftan, kamizelka i koszula są podziurawione pilnikiem jak sito. Dziurki od liberji są porozrywane, rękawy i kołnierz oderwane, co dowodzi, że Szatkowski bronił się rozpaczliwie. Śmierć nastąpiła skutkiem znacznego upływu krwi. Zbrodniarzy, w liczbie pięciu, poznali dwaj chłopcy z domu na Pradze, gdzie mieści się restauracja Winklera."

Z tej szalonej jazdy wynikały nieraz śmiertelne wypadki. XIX-wieczna karykatura "Z podręcznika samobójcy" nieco żartobliwie radziła osobom chcącym targnąć się na własne życie, iż w tym celu wystarczy po prostu wybrać się pieszo na Plac Teatralny - i po sprawie. Żart nie był wcale tak daleki od prawdy.

Ruch kołowy i pieszy w XIX-wiecznej Warszawie nie był unormowany. Bolesław Prus sporządził statystykę: wedle jego obserwacji przez Królewską w ciągu minuty przejeżdżało 8 powozów. To jednak nie dorożkarze byli głównymi sprawcami wypadków, a wozy transportowe, furmanki, dostawcy, którzy w pośpiechu dostarczali na przykład, beki piwa. Przy czym warszawskie ulice były piekielnie zatłoczone: oprócz wymienionych pojazdów jeździły po nich także i wozy transportowe, powozy prywatne, karety do najęcia, karetki hotelowe (wożące gości z dworca do hoteli), tramwaje konne, omnibusy, potem też tramwaje elektryczne. Na początku wieku XX pojawiły się pierwsze taksówki, z przyzwyczajenia zwane dorożkami samochodowymi.

"Kurier Warszawski" z 1890 roku donosił: - Na rogu ul. Trębackiej i Krakowskiego Przedmieścia dorożkarz nr. 484 przejechał Joela Kisznajdra, który upadł i boleśnie się potłukł. Stangret prywatnego ekwipażu, Michał Kazimierczyk, skręcając raptownie, przechylił się na koźle i spadł. Podniesiono go ze zwichniętą ręką i raną na głowie.

A skoro już przy kwestii zagrożenia życia jesteśmy: dorożkarz to wcale nie był bezpieczny zawód. Zdarzało się, że dryndziarze padali ofiarami prawdziwie zatrważających morderstw.
"Kurier Warszawski" z 1890 roku opisywał zagadkową zbrodnię: - Około godz. 10-tej wbiegł na stację kolei nadwiślańskiej koń z dorożką bez stangreta. Policja spłoszonego konia przytrzymała. Sama dorożka i stopnie były powalane krwią, co kazało się domyślać jakiegoś tragicznego zdarzenia. Komisarz cyrkułu sobornego, kapitan Hojrzewski, rozpoczął osobiście bezzwłoczne poszukiwania.

Poszukiwania zarządzono na całej przestrzeni w pobliżu dworca kolei nadwiślańskiej, jednak nie przyniosły skutku. Dopiero za mostem kolejowym, na Pradze, odnaleziono zwłoki Andrzeja Szatkowskiego ubranego w kożuch z dorożkarską liberią. Jego ciało było pokryte ranami. Nie znaleziono przy nim pieniędzy. Gazeta podsumowała: - To wszystko nasuwa domysł, iż dorożkarz padł ofiarą zbrodniczej napaści, której celem była grabież. W tym kierunku energiczne śledztwo zarządzono.

Sekcja zwłok, przeprowadzona w "trupiarni na cmentarzu kamionkowskim", wykazała 14 głębokich ran, zadanych pilnikiem w szyję, plecy, głowę i piersi. "Kurier" opisywał: "Wszystkie rany są w formie trójkątnej i należą do rzędu śmiertelnych. Cała liberja, kożuch, kaftan, kamizelka i koszula są podziurawione pilnikiem jak sito. Dziurki od liberji są porozrywane, rękawy i kołnierz oderwane, co dowodzi, że Szatkowski bronił się rozpaczliwie. Śmierć nastąpiła skutkiem znacznego upływu krwi. Zbrodniarzy, w liczbie pięciu, poznali dwaj chłopcy z domu na Pradze, gdzie mieści się restauracja Winklera."

W tekście wykorzystano informacje z książki "Dorożkarstwo warszawskie w XIX wieku" Łukasza Lubryczyńskiego i Karoliny Wandy Gańko.

Więcej o: