"Poczucie, że jest się w tym miejscu, gdzie kończy się życie". Internowani opozycjoniści o areszcie na Rakowieckiej

"Najstraszniejsze były dni, w których wykonywano wyroki śmierci. Skąd wiedzieliśmy, że ktoś idzie na stracenie?" Wujec, Rulewski, Hołuszko, Rzewuski, Rzewuski i Piątkowski - swój pobyt w areszcie przy Rakowieckiej wspominają internowani działacze opozycji.
Henryk Wujec podczas panelu dyskusyjnego w Teatrze Starym z okazji 40 rocznicy powstania Komitetu Obrony Robotników . Henryk Wujec podczas panelu dyskusyjnego w Teatrze Starym z okazji 40 rocznicy powstania Komitetu Obrony Robotników . Fot. Jakub Orzechowski

Henryk Wujec

Spodobało ci się? Polub nas

Działacz antykomunistycznej opozycji Henryk Wujec na Rakowieckiej przebywał czterokrotnie. Pierwszy raz przez tydzień - w 1979 roku, przed rocznicą wydarzeń grudniowych. Kolejny - w sierpniu 80.

Na spacerniaku, od lewej: Henryk Wujec, Lech Dymarski, Janusz Onyszkiewicz, Jacek Kuroń, Jan Rulewski.Fot. NN, zbiory Ośrodka KARTA

Potem od września 1982 do sierpnia 1984 oraz ponownie od czerwca do września 1986 roku. - W mokotowskim areszcie siedziałem w różnych celach. W jednej z nich miałem wręcz mistyczne przeżycie. Poprosiłem więzienne władze o możliwość słuchania transmisji z przylotu Ojca Świętego do Polski. Zgodzono się i zaprowadzono do celi w podziemiach. Potem dowiedziałem się, że była to cela śmierci. Wysłuchałem przywitania Ojca Świętego. Papież zaczął od fragmentu Ewangelii św. Mateusza. "Byłem głodny, a daliście mi jeść, byłem spragniony, a daliście mi pić, byłem w więzieniu, a odwiedziliście mnie". Do tej pory to pamiętam. Pusta cela, pająki i poczucie, że jest się w tym miejscu, gdzie kończy się życie.

Przez jakiś czas siedziałem ze znanym jubilerem, nazywanym królem polskich brylantów. Bardzo miło go wspominam. Na spacerniaku inni więźniowie wołali: - Panie Urbaniak, ma Pan w kieszeniach jakieś okruszki? Chodziło oczywiście o brylanty, a on na to: - No może jakbym poszukał, to znajdę.

W jednej celi nigdy nie byłem wspólnie z Jackiem Kuroniem. Natomiast mieliśmy jeden bardzo ważny kontakt na Rakowieckiej. Mianowicie, w czerwcu 83 roku, wyprowadzono nas na zupełnie inny niż dotychczas spacerniak. Stał tam też Jacek Kuroń i Zbyszek Romaszewski. Okazało się, że przyszedł do nas wysłannik sekretarza ONZ, aby zaproponować nam wyjazd za granicę. Odrzuciliśmy propozycję, zostaliśmy w więzieniu.

Poznań, plac Adama Mickiewicza. Od lewej: prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, Jan Rulewski senator RP podczas manifestacja Komitetu Obrony Demokracji z okazji obchodów Poznanskiego Czerwca 56 . Marsz trasa, ktora pokonali poznanscy robotnicy w czerwcu 1956 roku od bramy Międzynarodowych Targów Poznańskich przy ul. Grunwaldzkiej do placu Adama  Mickiewicza. Poznań, plac Adama Mickiewicza. Od lewej: prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, Jan Rulewski senator RP podczas manifestacja Komitetu Obrony Demokracji z okazji obchodów Poznanskiego Czerwca 56 . Marsz trasa, ktora pokonali poznanscy robotnicy w czerwcu 1956 roku od bramy Międzynarodowych Targów Poznańskich przy ul. Grunwaldzkiej do placu Adama Mickiewicza. Fot. Piotr Skurnicki

Jan Rulewski

Na Rakowieckiej spędziłem czas dwukrotnie. W 1965 roku oraz 1983 roku - po internowaniu, gdy zamieniono instytucję internowania na aresztowanie. W tym czasie pilnował nas klawisz, który nazywał się Jaś Borowik. Podczas mojego pierwszego pobytu, gdy przyszło w paczce ciasto (udające zresztą chleb), kroił je z wyjątkowym namaszczeniem doglądając grypsów i haczyków.

Na Rakowiecką trafiłem po pobycie w więzieniu w Czechach, gdzie panował potężny rygor, z biciem i czytaniem książek o budowie socjalizmu i totalizmu. Po czymś takim znalazłem się na Mokotowie, gdzie zobaczyłem kawałek nieba i książki, których na co dzień nie było w polskich bibliotekach.

Na zdjęciu: Jan RulewskiFot. Tadeusz Rolke / Agencja Gazeta

Jak spędzaliśmy czas? Czytając książki, dyskutując, spacerując po powierzchni dwa na dwa m kw. Chodziło nas czworo, dookoła przez dwie godziny. Oczywiście były również przykre momenty, lały się łzy. Na przykład wtedy, gdy oczekiwaliśmy wyjścia na wolność. Nawet najmądrzejszy z nas: Karol Modzelewski powtarzał: - Koniec internowania, wychodzimy. A tymczasem ... nas zapuszkowano. Zbliżała się Wigilia, wszyscy byli już w domach, a nam wręczono surowe sankcje. Nie tylko za uczestnictwo w Solidarności, ale i za obalanie ustroju siłą. Prokurator twierdził, że dostanę minimum 10 lat. O ile będę grzeczny, czyli wykażę skruchę.

 

 

Funkcjonariusze pobili wówczas Jana Rulewskiego, który był przewodniczącym Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ "Solidarność" w Bydgoszczy,
Na zdjęciu: Ewa Hołuszko Na zdjęciu: Ewa Hołuszko Fot. Łukasz Głowała

Ewa Hołuszko

Najstraszniejsze były dni, w których wykonywano wyroki śmieci. Skąd wiedzieliśmy, że ktoś idzie na stracenie? Za każdym razem, o godz. 14, wydawano nam jednocześnie obiad i kolację. Potem zapadała totalna cisza. Tego dnia nie było też wyjścia na spacer. Człowiek siedział w celi na parterze i zastanawiał się, czy aby przypadkiem pół metra niżej nie zabijają właśnie człowieka. Straszne przeżycie. Następnego dnia podrzucano nam Trybunę Ludu, w której pisano, kto został stracony.

Inną trudną chwilą był moment, w którym wyprowadzano nas na spacerniak dla skazanych na karę śmierci. Chodząc, słyszeliśmy, zwłaszcza od wiosny, dobiegające zza muru głosy dzieci. Tęsknota za rodziną była nie do zniesienia. Pamiętam też 24 grudnia. Aby więźniowie nie spędzali Wigilii we własnym gronie, rozwalali wszystkie cele. Przychodził klawisz i mówił: - Ty, pakuj się. I bez słowa wyjaśnienia przenoszono nas w inne miejsca. Potem, już w nowym gronie, gdzie trudno było określić, kto może być donosicielem, dostawało się kawałek smażonej "wigilijnej" ryby. To i tak było coś, gdyż pamiętam, że w więziennym menu trafiała się jedna parówka na miesiąc. Trudne również były cztery miesiące w celi na parterze z wybitymi oknami. Siedziałam w niej od grudnia do połowy marca, czyli w największy mróz. W środku mogłoby być nie więcej niż dwa stopnie Celsjusza.

 

 

 

 

 

 

Od 1980 była działaczką ?Solidarności?. W opozycji działała pod pseudonimem "Hardy"[2]. Była członkiem zarządu Regionu Mazowsze i przewodniczącą regionalnej Komisji Interwencyjnej. Delegatka na I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ ?Solidarność? we wrześniu 1981, zasiadała w komisji uchwał i wniosków. Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywała się. Kierowała podziemnym Międzyzakładowym Komitetem Koordynacyjnym, w którym odpowiadała za druk i kolportaż podziemnej prasy (m.in. "Tygodnika Mazowsze" i "Woli"). W latach 1982?1983 więziona



Krzysztof Łoziński Krzysztof Łoziński Robert Kowalewski / Agencja Wyborcza.pl

Krzysztof Łoziński

W latach 50. na Rakowieckiej siedział mój dziadek Leonard Wawrzyniec Żaczkowski, płk Armii Krajowej i dowódca Korpusu Bezpieczeństwa Państwowego (powstańczej policji w walczącej Warszawie). Jeśli chodzi o mnie, w areszcie po raz pierwszy znalazłem się w 1968 roku. W tym czasie mówiono, że "na Mokotowie się mieszka, a w Mokotowie siedzi". I było dużo brutalniej niż za Jaruzelskiego.

Od lewej: Jan Józef Lipski, Krzysztof Łoziński, Krzysztof Łypacewicz w czasie zjazdu delegatów regionu Mazowsze NSZZ Solidarność w 1981 roku.archiwum prywatne

Po raz kolejny, na Mokotowie znalazłem się 1982 roku, z powodu sprawy Narożniaka (ukrywający się i postrzelony przez ZOMO członek "Solidarności" - red). Jeden ze współwięźniów, jakiś recydywista, kiedy usłyszał, że przenoszą nas do trzeciego pawilonu powiedział "to przejebana instytucja". Konkretne, ale trafne określenie.

W celach siedzieli ludzie podziemia, ale i też kryminaliści, m.in. przez pewien czas był ze mną facet, którego podejrzewano o 6 podwójnych zabójstw. Siedział ze mną też Michał Dylik, kierownik Kina Wiedza. Gdy klawisz wchodził do celi i mówił: wychodzić, pytał: "Na spacer czy na rozwałkę?"

Próbowano mnie namówić, abym na antenie telewizji pochwalił stan wojenny. Odmówiłem. Pewnego dnia zostałem przeniesiony do celi z dziwnie milczącym chłopakiem. Pytam się go, czemu nie chce rozmawiać, a on na to, że czeka na wykonanie wyroku śmierci. Po trzech dniach go wyciągnęli. Straszna scena. Wrzeszczał, próbował się bronić, ale nie miał żadnych szans. Po tym wróciłem do starego miejsca.

Nazywanie aresztu Muzeum Żołnierzy Wyklętych jest niczym innym niż pobudzaniem nacjonalizmu. Wykorzystuje się symbol Polski Walczącej do zwalczania wolnego społeczeństwa obywatelskiego. Temu jestem przeciw. Uważam, że muzeum powinno powstać, ale wszystkich ludzi, którzy byli tam więzieni za walkę o wolność Polski.

* Krzysztof Łoziński - pisarz, publicysta, alpinista, mistrz i instruktor wschodnich sztuk walki, działacz opozycji antykomunistycznej. Przewodniczący "Solidarności" w Teatrze Wielkim, brał udział w przygotowaniach Regionu do zejścia do podziemia, kierował grupami oporu, aresztowany w zw. z akcją uwolnienia Jana Narożniaka.

Piotr Rzewuski Piotr Rzewuski swmazowsze.pl

Piotr Rzewuski

Na Rakowieckiej siedziałem dwa razy. Spędziłem tam w sumie 23 miesiące: od listopada 82 do sierpnia 83. oraz od lipca 85 do września 86Według naczelnika należałem do jednych z najbardziej krnąbrnych więźniów, z którym spotkał się w swojej karierze. Tak przynajmniej mówił do odwiedzającej mnie w tym czasie żony i adwokata. Podczas drugiego pobytu, gdy wprowadzono mnie do III pawilonu stary wyjadacz, gdy mnie zobaczył, wykrzyknął ze zgrozą: - O nie, tylko nie on! (śmiech).

Grupa Grochowskaarchiwum prywatne Piotra Rzewuskiego

Na czym polegała moja krnąbrność? W areszcie obowiązywało składanie ubrań w tzw. "kostkę", a łóżka w szyny. Tymczasem postanowiłem łóżko zaścielać tylko kocem, a ubranie składać tak sobie. Przez cały mój pobyt szła o to walka, w końcu kara twardego łoża. Szkoda, że nie wykorzystałem czasu spędzonego w izolatce na rzucenie palenia (śmiech). Ale, gdy już wróciłem do celi czekała tam na nie paczka Partagasów.

W 1983 roku w czasie pobytu Papieża w Polsce podjęliśmy z Jankiem Rulewskim decyzję o 14 dniowym o poście. Przyjmowaliśmy jedynie płyny, bez  posiłków. Gdy przyszedł do naszej celi naczelnik chcący nas namówić, abyśmy tego nie robili próbowaliśmy go przekonać, że powinien się do nas się przyłączyć. I chyba go zdenerwowaliśmy podwójnie, bo na Rakowieckiej w tamtym czasie był zakaz siedzenia na łóżkach w ciągu dnia. A my po prostu przyjęliśmy go jak gościa. Bardzo miło rozmawialiśmy mimo to, robił się coraz bardziej nerwowy. W końcu wybiegł cały czerwony, po czym natychmiast porozsadzano nas w inne miejsca. Janka - do głodujących kryminalnych, a mnie do celi, w której przez długi czas sam czekałem. Mimo to żaden z nas nie przerwał głodówki.

Waldemar Ludomir Różycki Waldemar Ludomir Różycki źródło: skarbsolidarnosci.pl

Waldemar Ludomir Różycki

Na Rakowieckiej spędziłem 186 dni, czyli 6 miesięcy. Do dzisiaj w pamięci zostało mi to, co zobaczyłem wyskrobane na parapecie przejściówki - tak mówiono na celę, do której trafiało się po przewiezieniu do aresztu. Trafiano tam zanim otrzymało się przydzielone na dłuższy czas miejsce. - Panie Boże nie daj nikomu siedzieć w więziennym domu - oto cała kwintesencja pobytu na Rakowieckiej. Nie jest to miejsce, które wspomina się z nostalgią. Jeśli ktoś trafił między swoich, jakoś się to układało. Opresja była mniejsza.

Jednak areszt śledczy w porównaniu z Pałacem Mostowskich był pewnego rodzaju odpoczynkiem. Dlaczego? Z uwagi na specyfikę prowadzenia, delikatnie mówiąc, intensywnego śledztwa. Nazywaliśmy je "obróbką mechaniczną". Było to najgorsze miejsce, w jakim przebywałem. W porównaniu z intensywnymi przeżyciami, które tam przechodziliśmy, areszt śledczy nie był już aż tak straszny. O służbie więziennej mówiliśmy: - My mamy szczęście, że kiedyś stąd wyjdziemy, a oni nie. 


WARSZAWA , ARESZT SLEDCZY WARSZAWA MOKOTOW PRZY ULICY RAKOWIECKIEJ . WARSZAWA , ARESZT SLEDCZY WARSZAWA MOKOTOW PRZY ULICY RAKOWIECKIEJ . Fot. Bartosz Bobkowski

Wiesław Piątkowski

Spodobało ci się? Polub nas

Pobyt na Rakowieckiej przeżywałem bardzo źle. Człowiek nie odczuwa braku wolności, gdy jest się na zewnątrz. Jedyną moją ucieczką były książki. Trzeba przyznać, że na Rakowieckiej działała w tym czasie bardzo dobrze zaopatrzona biblioteka. Podczas siedzenia przeczytałem całego Boya Żeleńskiego (śmiech). Jeśli chodzi o aresztantów, bywali różni, przeważnie młodzi ludzie, bez wykształcenia. Później, gdy trafiłem do Jacka Kuronia, poczułem inny komfort. Była to znakomita okazja do porozmawiania. W całym tym nieszczęściu była to pewna przyjemność. Jeżeli można tak w ogóle nazwać siedzenie w więzieniu.

Rozmawialiśmy o wielu sprawach, ale trzymaliśmy się jednej zasady: nie poruszamy tematu swoich spraw. Ale bywały dni, że prawie wcale ze sobą nie rozmawialiśmy. Coś się musiało w nim dziać. Nie chciał rozmawiać, więc starałem się mu nie przeszkadzać. Wstrząsające było to, że nie chcieli wypuścić go na pogrzeb ojca, miał także problemy z pogrzebem żony. Mówił, że nie byłoby jego, gdyby nie Gajka. Powtarzał też, że zawsze miał w niej oparcie.

Więcej o: