Jak wyglądał ich dom przed 1 sierpnia 1944 roku? Jak po kapitulacji? Czy zostały po nim tylko ruiny? Gdzie byli w godzinę 'W'? Jedno ich łączy: nie walczyli, przetrwali piekło. Przypominamy poruszające historie mieszkańców Warszawy, którzy nie walczyli podczas Powstania, ale którzy również przeżyli powstańcze piekło. Rozmowy zostały przeprowadzone w ubiegłym roku.
Janusz Borkowski, rocznik 1936
Dziś ma 81 lat. Gdy wybuchło powstanie, miał 8. Mieszkał przy Placu Grzybowskim 1. Pamięta wszystko, w najmniejszych szczegółach.
Pan Janusz przy Próżnej 8
"Podczas okupacji mieszkaliśmy na Próżnej 8, potem przenieśliśmy się do mieszkania przy Placu Grzybowskim. Dwupiętrowy budynek, łączył się z kościołem, tuż przy granicy z gettem. Pamiętam, jak raz z kolegą podeszliśmy pod getto pod getto. Tam Niemiec tak rozgląda się. Patrzymy w górę, a tam Żydówka w oknie stoi, trzyma dziecko maleńkie na rękach, karmi z butelki czy czegoś. A ten suki****, bo inaczej powiedzieć nie można, zdejmuje karabin, przymierza się i strzela do nich, tak że dziecko wypada na ulicę, a ona upada do mieszkania. Wtedy uciekłem do domu z krzykiem.
Pan Janusz, w tle kościół Wszystkich Świętych przy Placu Grzybowskim
Nasze mieszkanie było długie, z kuchnią, przedpokojem, gdzie stał tapczan, na którym spałem z bratem. Zaraz potem był wąski pokój na całą długość domu. Tam odrabiałem lekcje.
Siedmioro nas było - matka, ojciec i my - ja, dwóch braci i siostra. Ojciec szmuglował jedzenie, wszystkich karmił. Dwa razy go aresztowali, to trzeba było go wyciągać. Żydom przez mur podawał jedzenie. Żeby przeżyli.
Wiedzieliśmy, że powstanie może wybuchnąć, brat i ojciec byli w AK.
1 sierpnia pamiętam. I pamiętam, że u nas zaczęli strzelać już od rana, nie od 17. Z Pasty cały czas nas ostrzeliwali. Bomby leciały na dom. A ojciec biegał na dach pożar gasić. To był czwarty dzień, kiedy dostał kulę. W nerkę. Całe szczęście, że go koledzy złapali, bo byłby koniec. My już wtedy w piwnicach byliśmy.
Ojca zanieśli na ulicę Mariańską, do szpitala polowego. Mamie dali znać i ta szybko poleciała zobaczyć, czy żyje. Szóstego dnia powstania mama wzięła mnie do ojca. Przycisnął mnie do siebie, ucałował. Ksiądz przyszedł, wyspowiadał i ojciec zmarł dzień później.
Jak zaczął się nasz dom palić, to wszyscy uciekliśmy do kościoła do piwnic. Spaliśmy tam w podziemiach. Były bardzo duże. Beczki po winie tam stały, to ludzie spali między nimi. Kobiety rodziły dzieci w tym kościele, wojna nie wojna, tego się nie powstrzyma. Moja matka poród odbierała. Kobiety silne wtedy były, nie to, co teraz.
Ruiny kościoła pw. Wszystkich Świętych przy pl. Grzybowskim 3/5. Ujęcie od strony północnej/ Józef Jerzy Karpiński 'Jerzy' - MPW
Jakaś para brała ślub. Byłem 8-letnim drużbą, podawałem im obrączki. Jakiś Niemiec strzelił przez drzwi, bo były otwarte i kobiecie, co się modliła, nogę urwało. Skurw****.
Gdy zbombardowali kościół, musieliśmy uciekać kanałami. Najpierw do kina Polonia, potem znów kanałami do ulicy Moniuszki. Cztery razy szliśmy kanałami.
Było tak, że żywcem się paliliśmy, bo Niemcy miotaczami ognia przez mury strzelali. Wszystko się paliło - ubrania, skóra.
Perspektywa zniszczonej ul. Twardej od wylotu ul. Mariańskiej w kierunku wschodnim. W środku kadru widoczne ruiny kościoła pw. Wszystkich Świętych przy pl. Grzybowskim 3/5, za nimi w tle ruiny gmachu PAST-y przy ul. Zielnej 39/ Józef Jerzy Karpiński 'Jerzy' - MPW
W końcu musieliśmy wyjść na zewnątrz, bo wszystko się waliło. Słońce ostro świeciło, wszędzie kurz. I nagle zapiszczałem, bo zdałem sobie sprawę, że komuś nadepnąłem na włosy. Kobieta ledwo ciepła była. Wszędzie nieboszczyki.
Posegregowali nas i przegonili do Pruszkowa. Potem trzy dni i cztery noce nas po Polsce wozili. I to nie wagonem pasażerskim, ale węglarką, bez dachu. Padał na nas deszcz, trzeba było załatwiać się na zewnątrz. Mężczyźni podnosili nas i tak sikaliśmy, a jak się kupę chciało, to wystawiało się tyłek i za wagon. Kobiety sikały po nogach.
Niektórzy wyskakiwali z tych wagonów, kobiety też. Mężczyźni spuszczali je nisko i one skakały. Nie wiadomo, czy przeżywały.
Dotarliśmy pod Kraków. Pamiętam, że było bardzo ciemno. Wszyscy myśleli, że śmierć nadchodzi. I nagle zobaczyliśmy małe światełko, a potem długi ogon. Prawdziwą kometę widzieliśmy.
Wywieźli nas pod Tarnów, tam trafiliśmy do jakiegoś chłopa. Mojej mamy trzymało się takie małżeństwo, co mieli syna Marcela, rok starszego ode mnie. Mama musiała nas wszystkich wyżywić, bo ten mąż niezaradny taki. U chłopów się pracowało, żeby coś móc zjeść. Sprzątało, buraki cukrowe zbierało.
Po półtora miesiąca zaczęliśmy uciekać. Niemieckimi wozami nas podwozili, matka płaciła biżuterią. Wtedy to kobiety pod cyckami nosiły to, co zabrały.
Pan Janusz z mamą po powrocie do Warszawy w 1944 r.
Do Warszawy wróciliśmy pod koniec 44 r. Na Plac Grzybowski nie było po co iść, bo wszystko spalone.
Tam, gdzie człowiek zobaczył jakiś dom, który przetrwał, tam się zatrzymywał. Ludzie w gruzach spali, żyli. Trafiliśmy na Bagatelę, do pięknego mieszkania. Przyszła właścicielka, przeniosła nas na Strzelecką 29 m. 61, gdzie mieszkał jakiś majster, a jego wzięła na Bagatelę. On do luksusu, my do nory. Siostra z bratem się znaleźli. Na Strzeleckiej mieliśmy 29 m kw. Gdy umarła sąsiadka z naprzeciwka, to tam się też wprowadziliśmy. Moja przyszła żona również mieszkała na Strzeleckiej. Poznaliśmy się. 57 lat jesteśmy razem."
Wojciech Białowąs, rocznik 1935
Dziś ma 82 lata. Miał 9 lat, gdy wybuchło powstanie. Mówi o sobie jedynak, ponieważ jego brat był od niego o 13 lat starszy. Mama w 1944 roku miała 44 lata, ojciec 56.
Wojciech Białowąs niedaleko swojego domu przy Smolnej
Pan Wojciech wraz z rodziną mieszkał przy nieistniejącej już ulicy Żabiej.
"Żyłem jak pączek w maśle, mieliśmy wszystko - rodzice gosposię, ja nianię. Ojciec był szanowanym papiernikiem, prowadził fabryki papieru. Byliśmy zamożni, tak chyba można powiedzieć. Mieszkanie przy Żabiej mieściło się na piątym piętrze. Okna wychodziły na Ogród Saski. Trzy pokoje. Musiały być duże, bo jeździłem między nimi na rowerku dwukołowym.
Róg Przechodniej i Żelaznej Bramy - kiedyś tu znajdowała się ulica Żabia
Pyta pani o widok z okna... Gdy to wszystko się zaczęło, któregoś dnia zobaczyłem, jak Niemcy młodego chłopaka postawili pod ścianą, odeszli kawałek dalej i go zabili. Wtedy po raz pierwszy w życiu widziałem, jak mordują człowieka. Potem już w trakcie marszu widziałem dziesiątki ludzi palących się, padających.
Wiedzieliśmy, że powstańcy coś planują. Gdy to się stało, byłem w mieszkaniu, z mamą. O 10 zawyły syreny. Ojciec wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Brat pożegnał się z dziewczyną, ona dała mu szkaplerz i poszedł na zgrupowanie. Pierwsze dwie noce spędziliśmy jeszcze w mieszkaniu. Trzeciego dnia nasz dom ostrzelano. Ojciec zdecydował, żeby zejść do piwnicy.
Dla mnie wszystko zmieniło się nie 1, ale 7 sierpnia. Usłyszałem hałas i krzyk. Do piwnicy wpadli Niemcy i wygonili nas na skwerek przed Ogrodem Saskim. Rozdzielili kobiety z dziećmi i mężczyzn. Wtedy ostatni raz widziałem ojca.
Przegonili nas do Janek. Już byłem tylko z mamą. Niektórzy próbowali uciekać z tłumu, wtedy Niemcy do nich strzelali. Wszędzie leżały trupy.
W Jankach pamiętam, że położyłem się na trawie i zobaczyłem palącą się Warszawę.
Fotografia z Powstania Warszawskiego. Widok z dachu kamienicy przy Marszałkowskiej 148 j w kierunku Królewskiej i Ogrodu Saskiego. W tle widoczne pożary domów w okolicy placu Żelaznej Bramy i Żabiej/ Joachim Joachimczyk 'Joachim' - MPW
W Pruszkowie byliśmy przemarszem. Jeden Niemiec, pamiętam go, w hełmie, olbrzymia gęba czerwona, rozdzielał ludzi na lewo, na prawo. Po chwili znaleźliśmy się w wagonie towarowym. Nie było Warsu. Nie było toalety.
To wszystko trwało kilka dni. Nie pamiętam uczucia głodu, ale nie pamiętam też jedzenia.
Dotarliśmy do Munsterbergu, teraz to chyba są Ziębice. Zakwaterowali nas w cegielni. Przez dwa tygodnie zbieraliśmy fasolkę szparagową. Spaliśmy na deskach. Stamtąd zostaliśmy przewiezieni do Wrocławia, do obozu przejściowego. A stamtąd do Weisswasser w Niemczech do fabryki Philipsa.
W Weisswasser mieszkaliśmy w hucie szkła i tam pracowaliśmy. Był bufet z piwem, ale wszystko tam było na kartki, oprócz tego piwa. Dzieciaki po dwa kufle Dunkelbier piły. Pamiętam jego smak - ciemne, wysoko kaloryczne. Jedzenie było. Bogate menu! Zgniłe kartofle, kasza lub kisiel - z robakami. Niemcy też już wtedy nic nie mieli.
W październiku powiedzieli nam, że powstanie upadło. Że całe piękne miasto zostało zniszczone.
W marcu 45 r. załadowali nas do wagonu i wywieźli do Wiednia, a potem do drugiej fabryki Philipsa w Kremsie. 9 maja skończyła się wojna. Niemcy zaczęli się wycofywać, nadchodziła Armia Radziecka. 15 maja dostaliśmy wóz z końmi, i w grupie pięciu może sześciu osób ruszyliśmy w stronę Wiednia, potem przez Bratysławę do Korbielowa i Suchej Beskidzkiej. Tam sprzedaliśmy wóz, pieniądze wydaliśmy na pociąg do Warszawy.
W Warszawie doszliśmy na Koszykową 31, gdzie mieszkała moja babcia, gdzie rodziłem się ja i wszyscy z rodziny - mój brat, brat cioteczny, siostra cioteczna. Kiedyś nie rodziło się w klinikach, ale w domach, albo matki, gdy przychodził termin rozwiązania szły do swoich matek i te odbierały poród.
Budynek to typowa czynszówka z XIX wieku - podwórze, drewniane schody, jednoskrzydłowe drzwi. Mieszkanie mieściło się w pierwszej oficynie, na parterze - kuchnia, pokój, przejście do kolejnego i alkowa. Łazienka w budynku frontowym. W miejscu tego mieszkania znajduje się dziś sklep indyjski.
Koszykowa 31
Koszykowa 31
Przy Koszykowej 31 przetrwały tylko fronty. Zastaliśmy tam kartkę - 'Jesteśmy na Kwiatowej'. Przy Kwiatowej 28 mieszkaliśmy kilka lat.
Koszykowa 31
Jak wyglądała Warszawa? Na Nowym Świecie było przejście szerokości 2 metrów na środku jezdni, a po lewej i prawej stronie gruzy do wysokości pierwszego piętra. Ciągnęły się aż do Piwnej na Starym Mieście. Muranów był równiną, tylko kościół ocalał. 70. proc miasta zrównane z ziemią.
Na Żabią nigdy nie wróciliśmy. Wiedzieliśmy, że nasz budynek został całkowicie zniszczony.
Warszawa. Ruiny zabudowy przy ul. Żabiej. Od lewej: fragment 5-piętrowej kamienicy Żabia 5, budynek Żabia 7 i fragment kamienicy Kosseckiej - Żabia 9. Widok z przebitego w Ogrodzie Saskim odcinka ul. Marszałkowskiej/ Karol Pęcherski - MPW
Okolice dawnej Żabiej
W domu nie rozmawiało się o tym, co działo się przed powstaniem, tylko czekało się na ojca. Nie można było mówić na głos o czasach luksusu, gdy w danej chwili żyło się w nędzy. Wspominać, że gosposia przychodziła i przedstawiała propozycje obiadowe, trzeba było myśleć, co zrobić, żeby następnego dnia cokolwiek mieć na obiad. Kiedyś mama jeździła do Gdańska samochodem służbowym na kawę. A teraz musiała pracować jako maszynistka i zadbać o siebie i tego chłopaka, co jej został. Całkowicie się przeobraziła. Z kobiety, która miała zawód 'przy mężu', stała się twarda, silna i zaradna. Tylko dzięki niej skończyłem Politechnikę i zostałem inżynierem.
Na męża czekała do końca życia.
Swoją żonę poznałem w pracy. Jesteśmy ze sobą 55 lat. Może dlatego, że ona w powstaniu przeżyła to, co ja."
Jerzy Białobrzeski, rocznik 1935
Pamięta wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. Przez wiele lat nie chciał o tym rozmawiać i rozdrapywać ran. Wybuch powstania uważa za największy dramat Warszawy. Jest małomównym i skromnym człowiekiem.
Jerzy Białobrzeski
"1 sierpnia był piękny, słoneczny dzień. Stryjenka zabrała mnie na lody do cukierni na skrzyżowaniu ul. Okopowej i Leszno. O godzinie 17 byłem u stryja i stryjenki w domu na ul. Towarowej, naprzeciwko Dworca Głównego. Usłyszeliśmy gwizdy syren fabrycznych. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje.
W tym miejscu stała kamienica stryja
Po wojnie, w domu mówiło się, że stryj był w AK i kupował niemiecką broń dla akowców.
Wieczorem przyszedł po mnie ojciec. Strasznie ryzykował. Huk, wystrzały karabinów. Zaczęło się powstanie. Zostaliśmy na noc u stryja, przez okno widzieliśmy jak pali się sąsiedni budynek. Mężczyźni go ugasili z dachu, ogień na szczęście się nie rozprzestrzenił. W nocy przybiegł sąsiad stryja i powiedział, że Niemcy zabierają mężczyzn. Ojciec ze stryjem schowali się za szafą, która zasłaniała wnękę z zamurowanymi drzwiami. Niemcy jednak po nich nie przyszli, skończyli szukać piętro niżej.
2 sierpnia rano, w bramie kamienicy zobaczyłem nieżywego mężczyznę. To był cywil, nie zapomnę go do końca życia. Wychodzimy z ojcem przed dom stryja, a po drugiej stronie ulicy stoi niemiecki żołnierz i celuje w nas automatem. Obok niego stał Polak i tłumaczył, co mówił żołnierz. Krzyczał: 'Łapy do góry!!!'.
Zagnali nas do niewysokiego biurowca kolejowego na ul. Towarowej, a tam mnóstwo ludzi, tak jak my wyłapanych z ulicy. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Strach, przerażenie, myśleliśmy, że nas wszystkich rozstrzelają. Po pewnym czasie wygonili nas z tego budynku i kazali się rozejść.
W głębi płonący dom przy ul. Towarowej, sierpień 1944 rok. fot. sppw1944.org
Biegliśmy blisko ścian ulicą Towarową. Na ulicy stał czołg. W pewnym momencie strzelił w stronę Okopowej. Huk straszny. Po drodze zatrzymaliśmy się u znajomego ojca, który był akowcem, żeby dowiedzieć się, czy jest możliwe przejście w kierunku naszego domu na Dzielnej.
Ulica Towarowa kończyła się na Kercelaku (Kercelak, pl. Kercelego to wolskie targowisko, rozpoczynało się w rejonie ulic Chłodnej i Towarowej i ciągnęło się wzdłuż ulicy Okopowej dochodząc do ulic Ogrodowej i Leszno. 2 września 1942 podczas jednego z radzieckich nalotów na Warszawę spłonęło ok. 1000 straganów i kramów - red.). Baliśmy się tak dużej otwartej przestrzeni. Nie było już drewnianych straganów tylko pusty plac z dołami, gdzie gromadzono wodę dla straży pożarnej. Na placu minęliśmy dwóch nieżywych mężczyzn leżących na chodniku twarzą do ziemi.
Wybiegliśmy z Kercelaka na ul. Okopową. W pobliżu Żytniej zatrzymał nas mężczyzna z granatem przy pasku. Kazał nam się schować gdzieś w piwnicy i przeczekać. Powiedział, że odbijają niemiecki czołg. Udało im się zdobyć Tygrysa wraz z załogą. Powstańcy nie potrafili sami obsługiwać czołgu.
Tygrys
Przed naszym domem na ul. Dzielnej 93 stała dwumetrowa barykada usypana z mebli, szaf, skrzyń, tapczanów, desek. Wszystkiego, co ludzie wynieśli ze swoich piwnic, do których się później przenieśliśmy. Z ul. Dzielnej wchodziło się w bramę i na pierwsze podwórko studnię, dalej była kolejna brama i następne podwórko studnia. Nasz dom był jednym z wyższych z w okolicy. Mieszkania były małe, jednopokojowe, oświetlane karbidówkami. Pamiętam, że kiedy dobiegliśmy z ojcem do domu, w bramie stała młodzież. Cieszyli się, mówili, że 'jesteśmy wolni, że nie ma Niemców, że można biało-czerwone flagi wywiesić'.
Nie wiedzieli, że to dopiero początek dramatu.
W tej bramie dowiedzieliśmy się też, że powstanie zaczęło się wcześniej, niż było planowane. Na naszej ulicy był magazyn niemieckich mundurów. 1 sierpnia, przed godziną 17 przyjechała tam niemiecka ciężarówka. Akowcy przeprowadzili udany atak. Podobno przeżył tylko jeden niemiecki żołnierz. Prosił, żeby go ludzie dobili, ale nie wiem, czy to zrobili.
Przenieśliśmy się do piwnicy. Do jedzenia mieliśmy tylko cukier w kostkach. Głodny nie byłem, nie odczuwałem głodu. Wodę nosiliśmy z podwórka sąsiedniego domu, bliżej Okopowej. Po wojnie dowiedziałem się, że tam był sztab powstańców.
Miałem koleżankę, Halinę Chałżyńską. Chodziliśmy razem po schodach na górę, na czwarte piętro. Korytarz na przestrzał, okno wysoko, pod oknem kran i zlew. Siadaliśmy na parapecie i patrzyliśmy. I któregoś dnia widzieliśmy, jak ten zdobyty czołg strzelił wzdłuż naszej ulicy. Wystraszyliśmy się i uciekliśmy z powrotem do piwnicy. Później dowiedziałem się, że strzelił w wieżę kościoła pw. Narodzenia NMP, w której podobno Niemcy mieli mieć punkt obserwacyjny. W latach 70. z wieży wyjęli niewypał. Okazało się, że aresztowany przez powstańców niemiecki czołgista specjalnie nie wkręcił zapalnika do pocisku. Czy to prawda - nie wiem, ale niewypał tkwił w wieży.
W piwnicy straciłem poczucie czasu. Dopiero w Muzeum Powstania Warszawskiego dowiedziałem się, że Niemcy wygnali nas z niej po 12 dniach. Dzień wcześniej poszliśmy z Haliną na górę, ale ściany z oknem już nie było. Tylko dziura. Po wojnie dowiedziałem się, że na cmentarzu żydowskim, który widzieliśmy z tego okna, stacjonowała niemiecka jednostka frontowa, która potrafiła się dobrze maskować. My ich nie widzieliśmy, ale możliwe, że oni nas zobaczyli. Strzelili, bo prawdopodobnie myśleli, że to jest powstańczy punkt obserwacyjny. Nie poszliśmy już tam więcej.
Barykada na ul Okopowej, fot. Stefan Bałuk 'Kubuś'
13 sierpnia, na podwórko przyszli Niemcy i kazali nam wyjść. Poprowadzili nas ul. Okopową do ul. Gibalskiego. Tam było już mnóstwo ludzi. Na wylocie ulicy leżał Niemiec z karabinem maszynowym skierowanym w tłum. Bardzo się bałem. Mężczyznom i kobietom bez dzieci kazali przejść na jedną stronę ulicy, a matkom z dziećmi na drugą. Ojciec podszedł na chwilę, dał mamie pieniądze i wrócił na swoją stronę. Już go nigdy więcej nie zobaczyłem. Po wojnie dowiedzieliśmy się od niemieckiego Czerwonego Krzyża, że trafił do obozu KZ Buchenwald, ale był ewakuowany z obozu w nieznanym kierunku. Podejrzewam, że go zabili, jak innych w czasie 'marszu śmierci'. W innych obozach nie było śladu przebywania ojca. Do dziś nie wiem, gdzie zginął.
W tym miejscu ostatni raz widziałem ojca
Z ulicy Gibalskiego poprowadzili nas na Dworzec Zachodni. Warszawa płonęła. Pamiętam kolejarza. Niemcy zaganiali nas do pociągów, a on stał na peronie dworca. Miał bochenek chleb, kroił go i rozdawał. Powiedział, żebyśmy się nie bali, że nas nie rozstrzelają. Wsadzili nas do pociągu i zawieźli do obozu przejściowego do Pruszkowa. Olbrzymia hala i setki koczujących ludzi. Mama odeszła na chwilę, kiedy wróciła powiedziała, że widziała tatusia przez uchylone wrota hali, jak Niemcy prowadzili go z innymi mężczyznami do wagonów.
Spaliśmy na betonie. Miałem kożuch ojca, w którym później chodziłem w czasie mroźnej zimy. Z Pruszkowa wywieźli nas do Głowna w województwie łódzkim. Stamtąd zabrał nas rolnik do wsi Wola Mąkolska, u którego mieszkaliśmy do końca stycznia.
Do Warszawy wróciliśmy piechotą w lutym. Ubrany byłem w pończochy, gumowe trzewiki zapinane na klamerki, krótkie spodenki i kożuch ojca. Gdyby nie ten kożuch to nie wiem, co bym zrobił.Naszego domu przy Dzielnej już nie było. Mieszkaliśmy przez kilka miesięcy u cioci na ul. Wileńskiej.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem miejsce, gdzie stał nasz dom przy ul. Dzielnej. Był całkowicie spalony, ale schody prowadzące do naszego mieszkania na czwartym piętrze zachowały się. Nie dało się tam jednak dojść, bo stropy były zarwane aż do parteru. Wszędzie gruzowisko. Po wojnie dom rozebrano, a gruz przysypano ziemią.
W tym miejscu stał mój dom
Dziś w tym miejscu jest pagórek porośnięty trawą.
Przez kolejne lata czekałem na ojca. Siedziałem godzinami i patrzyłem w dal. Wielokrotnie zdawało mi się, że widzę go wracającego..."
Cecylia Kozieradzka, rocznik 1929
Dziś ma 87 lat. Gdy wybuchło powstanie - 16. Zdrowie jej nie pozwala umówić się w miejscu, gdzie przed Powstaniem stał jej dom.
"Wszystko można zapomnieć, ale powstania nigdy. Pierwszy żal przyszedł z wybuchem powstania w getcie żydowskim. Straszna to była żałoba, ale i strach. Niemcy mówili: najpierw oni, potem wy. I tak się stało. Przyjechałam z miejscowości Kozietuły do Warszawy, gdy miałam 15 lat. Zatrzymałam się w murowanym domu mojej siostry Łucji przy Bochmackiej na Mokotowie. Bardzo lubiłam to miejsce, bo dom stał wzdłuż trotuaru, w sąsiedztwie pięknego parku i ulicy Odyńca, gdzie stały eleganckie kamienice. Mąż mojej siostry był stolarzem, jak cała jego rodzina, więc dom był wewnątrz bardzo ładny. A ogród! Było w nim wszystko. Kwiaty i owocowe drzewa. Bardzo polubiłam to miasto. I bardzo go, już po upadku powstania, żałowałam.
Pierwsze dni powstania przeżyłam jednak w piwnicach domu przy Tarczyńskiej na Ochocie. Pamiętam, jak bardzo Niemcy krzyczeli: Wychodzić! Straszyli, że będą rzucać granaty. Z rękoma w górze opuszczaliśmy kamienicę, nic nie można było mówić. Pamiętam słowa mojej starszej siostry: Cela, idź przed siebie, jestem cały czas za tobą. A ja, jako dziecko potwornie się bałam, bo Niemcy ciągle nas szturchali, obijali karabinami. Kopali. Jeżeli ktoś się ruszył nie tak albo się odezwał, zabijali od razu.
Wyprowadzili nas na ulice Niemcewicza i potem dalej, w stronę Grójeckiej. Z każdej strony otaczają nas żołnierze. W pewnym momencie podchodzi do mnie Niemiec z bagnetem i robi mi rewizję. Pamiętam ten moment bardzo dokładnie. Znajduje w kieszeni mojego płaszcza pilniczek, co bardzo go pozłościło. - Ty bandyto - krzyczy i bierze zamach, żeby pchnąć mnie bagnetem. W tej chwili czuję, jak ktoś łapie mnie za kark i odpycha na bok krzycząc - 'Raus!' Cudem, dzięki temu drugiemu Niemcowi, uniknęłam śmierci. Potem trafiłam do niewoli, którą także cudem przeżyłam.
Pani Cecylia z mężem, gdy miała 20 lat. Mówi, że historia jej miłości to oddzielny temat na artykuł, fot. Tomasz Golonko
Pyta mnie pan o dom, ale nie mogę zatem wskazać jednego, konkretnego adresu. W jednym mieszkałam, w innym ukrywałam się przed Niemcami. Jeszcze innym był ten należący do mojej drugiej siostry, na Ochocie. Ale ten na Bochnackiej, był tym, do którego powróciłam po wojnie, w 1947 roku.
Dom podczas powstania został spalony, ale właśnie ze względu na to, że był murowany, mąż mojej siostry i jego rodzina postanowili go odbudować. Nie był to już ten sam ogród, ten sam dom. Ale cieszyliśmy się, że jesteśmy wszyscy razem. Najbardziej wzruszyłam się widokiem Stefci, kuzynki mojego szwagra, z którą bardzo się przyjaźniłam i z którą po wojnie zamieszkałam na Bochmackiej. Jeszcze przed powstaniem, jako małe dziewczynki, nie raz marzyłyśmy, co będziemy robić za kolejne 5 lat. Nikt nie przypuszczał, że historia się potoczy tak, a nie inaczej, i że odpowiedź na nasze pytanie po wojnie będzie brzmieć: Będziemy cieszyć się z tego, że żyjemy."
Wiesław Kępiński, rocznik 1932
Ma 85 lat. W chwili wybuchu powstania miał 11. Cudem przeżył Rzeź Woli. Miał być 61. osobą rozstrzelaną w egzekucji 5 sierpnia 1944 na ul. Wolskiej. Jak sam o sobie mówi: 'Pan Bóg rozpisał dla mnie specjalny scenariusz'.
"Z rodziną, ojcem, mamą, bratem z żoną i maleńkim 5-letnim bratem, mieszkaliśmy w suterenie drewnianego budynku przy ul. Wolskiej 149. Za domem rósł wielki ogród, w którym chłopcy z biednych domów zbierali czereśnie. Dzisiaj w tym miejscu jest ziemia i ohydne budynki. Nie mogę nawet patrzeć w tamtą stronę, jest tak brzydko.
Fot. Tomasz Golonko
Fot. Tomasz Golonko
Dzieciństwo spędziłem na cmentarzu prawosławnym. Znam tu każdy kąt, ponieważ mój tata był pracownikiem nekropolii. Poza tym cmentarz mieścił się naprzeciwko naszego domu. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy. Drugi kierunek zabaw to był Park Sowińskiego. W pobliżu działał sklep pani Binglowej, a obok skład nasion pana Szczecińskiego.
Fot. Tomasz Golonko
Pierwszego dnia powstania wspólnie z sąsiadami przenieśliśmy się do cerkwi, wierząc w to, że będziemy tam bezpieczni. Do mieszkania wróciłem tylko na chwilę, tylko po to, by wypuścić na wolność czyżyki. Jakbym czuł, że już tam nigdy nie wrócimy -
Była sobota, 5 sierpnia, słoneczna pogoda. O godz. 10 rano do cerkwi przyszli Niemcy. Wyprowadzili wszystkich, 61 osób. Dzieliło nas 100 kroków od miejsca stracenia. Ojciec szedł pierwszy, ja ostatni. Mama trzymała na ręku 5-letniego brata i powtarzała w kółko: Zabiją nas, zabiją nas.... Wyprowadzili wszystkich w rów na Wolskiej. Już byłem na wale. I nagle robię zwrot i zaczynam uciekać. Niemiec strzela, trafia mnie w bok, przewracam się i turlam się na drugą stronę.
Nie sprawdzili czy żyję. Kiedy odzyskałem przytomność, uciekłem na koniec cmentarza i ukryłem się w grobowcu z ażurowymi drzwiczkami. Gdyby Niemiec trafił mnie centymetr w lewo, już bym się nie podniósł.
fot. Tomasz Golonko
Mieszkania, w którym spędziłem następne 10 dni, nie nazywam swoim domem, ale miejscem ukrycia. Od razu wiedziałem, gdzie iść. Ranny przedostałem się do najbliższego domu przy ul. Redutowej. Mieszkały tam stare panny Paciorkówny. Wymyśliły, że będę udawał syna jednego z sąsiadów. Na opatrunki prowadzono mnie do punktu, gdzie leczono zarówno rannych Polaków, jak i Niemców. Po 10 dniach zawieziono mnie do Ożarowa, gdzie doczekałem końca wojny.
Po wojnie wróciłem do Warszawy. Nasz dom został spalony. Wzdłuż całej ulicy przetrwały jedynie nieliczne budynki oraz kamienice. Siostra nie miała warunków, by mnie wychowywać. Dlatego dałem ogłoszenie, że poszukuję zastępczych rodziców, którzy pomogliby mi skończyć szkołę. Na apel odpowiedzieli m.in. Iwaszkiewiczowie. Ale to już inna historia... Z wolskiej sutereny trafiłem do pałacu."
Tadeusz Tokarski, rocznik 1937
W przyszłym roku skończy 81 lat. W czasie powstania miał 7 lat i 7 miesięcy. Przed wybuchem powstania mama gotowała dla gości restauracji w Śródmieściu. Tata był fryzjerem na Świętokrzyskiej. Wiosną i latem pracował na budowach, bo lepiej płacili. 9 maja 1944 roku urodził im się drugi syn. Mieszkali z rodzicami w jednopiętrowym domu przy Czerniakowskiej 187. Dziś takiego adresu nie ma na mapach Warszawy. Pokazuje zdjęcie swojego domu. Zrobił je kolega tuż po zakończeniu wojny.
Zdjęcie, na którym widać ruiny domu przy ul. Czerniakowskiej 187, w którym mieszkał pan Tadeusz, fot. z archiwum Tadeusza Tokarskiego
"Mieszkanie było dwupokojowe. Dziś powiedzielibyśmy, że to sypialnia plus aneks kuchenny. Mieliśmy dwa łóżka, a na korytarzu była woda i zlew. Do ubikacji chodziliśmy na podwórko. Mieszkanie miało ok. 35 metrów kwadratowych. Kuchnia była paleniskowa, dlatego obok, w dużej skrzyni, trzymano porąbane drzewo i węgiel.
Szkic domu przy ul. Czerniakowskiej 187, przygotowany przez jednego z kolegów pana Tadeusza, fot. z archiwum Tadeusza Tokarskiego
- W czasie okupacji wychodziło się na podwórko. Dla zabawy. Strzelaliśmy z procy, skakaliśmy na deskach albo braliśmy korę i robiliśmy z niej łódki, które potem puszczaliśmy na Wiśle. Wszyscy się znali i lubili. Taki był Czerniaków, dzielnica robotnicza. Tu by się nie uchował ani folksdojcz ani dziwka, co by się z Niemcami puszczała.
Pan Tadeusz z medalem 'Pamięci ludności cywilnej Warszawy', fot. Michał Radkowski
Bez względu na wiek pomagaliśmy, jak mogliśmy, powstańcom. Budowaliśmy barykady. Przynosiliśmy, co się dało: płyty chodnikowe, kamienie, meble z domu. Nasi ojcowie walczyli w AK. Także mój. Matki zostały w domach. Ale tylko przez kilka pierwszych dni powstania. Jak zaczęli strzelać, mama zasłoniła okna kołdrami i pierzynami, bo wiedziała, że jak kulka wiruje, to się wkręci w materiał, a do nas nie doleci. To była mądra kobieta. Potem wszyscy zeszli do piwnicy, bo zaczęły się bombardowania. Mama wzięła braciszka na rękach, zabrała poduszkę, jakieś koce i resztę jedzenia. W naszej piwnicy były jeszcze zapasy jabłek i łóżko polowe. Szybko zaczęło brakować jedzenia i wody. Mama nie miała, czym karmić braciszka. Na szczęście znalazł się jakiś facet, który miał kozę. Mama chodziła wykopem i piła to mleko, żeby mieć potem, czym karmić małego.
Wszystkie sklepy były pozamykane. Kto coś znalazł po drodze, to przynosił i dzielił się tym z innymi. Raz mama zauważyła w wykopie dwa ziemniaki. Wzięła ze sobą. Jakimś cudem je ugotowała, jedliśmy po kawałeczku, dzieliliśmy się nimi, jak opłatkiem. Innym razem mama złapała wróble, które chroniły się u nas na strychu. Później je oskubała i upiekła na ogniu. Chrupaliśmy je jak skrzydełka od kurczaka.
Siostra mamy, która walczyła w powstaniu, przysłała przez kogoś bochen chleba i puszkę smalcu. Ale to była radość, że w końcu coś innego. Był jeszcze ogródek na podwórku, w którym uprawiano pomidory, koperek, marchewkę, rzodkiewkę. Z sąsiadką jeszcze przed powstaniem jeździliśmy tramwajem na pl. Bernardyński. Tam pasły się krowy, a my do puszek zbieraliśmy łajno, bo to był świetny nawóz dla warzyw. Choć każdy miał swoją piwnicę, to wszyscy trzymali się razem. Było jak w rodzinie. Byliśmy zgrani, informowaliśmy się o łapankach, opiekowaliśmy się sobą nawzajem. Takiej solidarności nigdy później nie doświadczyłem.
Tadeusz Tokarski przed kościołem pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Warszawie przy ul. Zagórnej 5, fot. Michał Radkowski
Pod koniec września Niemcy wpadli jak dzicy do piwnicy i okolicznych budynków, cali byli czarni i krzyczą do nas: 'Raus, raus! Schneller, schneller!'. Za Czerniaków wzięli się na samym końcu. Myślałem, że to będzie śmierć. Jak wychodziliśmy z piwnicy, to jeszcze udało mi się z jakiegoś mieszkania zabrać kociołek z czarną kawą, tobołek i sweter, który mama zrobiła mi z wełny na drutach. Była awantura, bo mama kazała mi go wyrzucić i wziąć lepsze ubranie, ale ja byłem do niego przywiązany, bo latałem w nim w czasie powstania. Wyprowadzili nas na następne podwórze. Kazali wszystkim stanąć pod ścianą twarzą do nich. Ich było kilkunastu, nas ponad setka osób, głównie kobiety z dziećmi i starsi ludzie. Mieli posępne miny, stali z karabinami wyciągniętymi w naszą stronę, a my czekaliśmy, kiedy padnie kula. Nad nami krążył samolot. Marzyłem, żeby nas zabrał z tego piekła, choć wiedziałem, że za sterami byli Niemcy.
Być może uratował nas ogromny komin fabryki grzebieni, który stał na środku podwórza. Może ten samolot nie mógł manewrować tak, żeby zrzucać bomby.
Staliśmy tak ponad godzinę w napięciu. Dzieci ryczały, oni nie reagowali. W końcu kazali nam iść tunelem w stronę Cypla Czerniakowskiego. Nagle w jedną z młodych kobiet z dzieckiem na ręku uderzyła kula. Padła, a my szliśmy dalej. Ostrzeliwania trwały, a nam się usta nie zamykały. Wszyscy modliliśmy się i tylko słychać było chór głosów powtarzających 'Pod Twoją obronę'. Szliśmy jak na stracenie.
Tadeusz Tokarski stoi w miejscu, gdzie w czasie powstania znajdował się jego dom, fot. Michał Radkowski
Prowadzą nas Agrykolą i nagle podchodzi do mamy Niemiec i kładzie jej na becik bochen chleba. Od razu odszedł, a mama każdemu, kto był blisko nas, dała po kawałku. Może miał dziecko, może było mu nas żal, przecież dla niego to było śmiertelnie ryzykowne. Zawsze, jak idę Agrykolą, to zatrzymuję się dokładnie w tym miejscu. Pamiętam je doskonale.
Tłum szedł na Wolę, do kościoła św. Wojciecha. Tam już sporo ludzi zginęło przed nami. Jak weszliśmy do środka, to ludzie leżeli jak śledzie, jeden na drugim.
Następnego dnia rano pieszo szliśmy do Pruszkowa. Po drodze jedliśmy tylko to, co jeszcze ze sobą mieliśmy. Pomidory przegryzałem kostkami cukru. Do głodu byłem już przyzwyczajony.
Po trzech dniach zaczęli ludzi wywozić wagonami. Z jednego toru do Oświęcimia, z drugiego - do Janowa Częstochowskiego. Trafiliśmy do drugiego pociągu. Wysadzili nas i zaczęli rozdzielać. Przyjeżdżały furmanki i zabierały ludzi do obozów pracy. Byliśmy wycieńczeni. Mama ledwo stała na nogach. Gdy usłyszała, że zabierają nas do Złotego Potoku, szybko skojarzyła, że ma tam kolegę, z którym wspólnie śpiewała w chórze w kościele na pl. Zbawiciela. Zagadała z mężczyzną, który miał nas wieźć. Był Polakiem i wójtem tej miejscowości. On na nią spojrzał i mówi: 'to mój zięć'. Czy to nie szczęście?
Wójt zabrał nas do siebie do domu. Piękna chałupa, wchodzimy do środka, a tam na stole biała kawa, pachnący chleb. Czułem, jakbym się w niebie znalazł. Znajomy, jak zobaczył mamę, mówi: 'Adela, to ty? Boże, z tego piekła do mnie przyszłaś'. Była wielka radość. Potem mama tłumaczyła nam, że skojarzyła nazwę miejscowości, bo wydawała jej się wtedy bardzo egzotyczna, a była przecież w Polsce.
Spędziliśmy tam kilka następnych miesięcy. W październiku zbierałem jeszcze śliwki. Jakiś starszy chłopak mówił do mnie: 'tych robaczywych nie bierz'. A ja nie patrzyłem, czy były dobre, czy nie, tylko zbierałem wszystkie, bo czułem wtedy, jakbym do złota doleciał. W czasach powstania, jadłem brudny chleb znaleziony gdzieś na ulicy, z którego wychodziły robaki.
Tadeusz Tokarski przed wejściem do kościoła pw. Matki Boskiej Częstochowskiej przy ul. Zagórnej 5, fot. Michał Radkowski
Na wiosnę, gdy w Polsce były już 'wyzwolicielskie' wojska radzieckie, mama chciała wrócić do Warszawy. Okolica była nie do poznania. Na miejscu domu już nic nie było. Leżała kupa gruzu i gdzieś zawisło na murze ich łóżeczko. Zachowała się jedynie brama wejściowa. Z jej lewej strony działała cukiernia, z prawej - sklep spożywczy. Pojechaliśmy do rodziny do Łosic - na wschód od Warszawy. Tam pierwszy raz spotkaliśmy się z całą rodziną po wojnie. Tata przetrwał powstanie, ale znalazł sobie w tym czasie inną kobietę i już do żony i dzieci nie wrócił. Miałem do niego ogromny żal. Teraz jednak jestem zły, że się z nim później nie widziałem.
Po wojnie zamieszkaliśmy na Grochowie. Też nie było łatwo.