Zza bramy amerykańskiej ambasady przy ul. Pięknej wyłania się czerwony maluch. Za kierownicą siedzi elegancko ubrany 45-latek, w modnym szarym garniturze, z poszetką, krawatem i sznurówkami w kolorze granatowym. Uśmiecha się do mnie i zaprasza do środka. - Cieszę się, bo już ponad 10 lat nie jechałem maluchem - mówię podekscytowany. I czuję, jak czubek mojej głowy zahacza o podsufitkę. Kierowca podnosi rękę, energicznie naciska na dach i zaczyna się śmiać. A ja dostaję dodatkowe 2-3 centymetry nad głową. Pewnie górna blacha była lekko wgnieciona.
Fot. Michał Radkowski
Na przejażdżkę zabiera mnie Daniel Gedacht, zastępca konsula generalnego. Jedziemy jedynym w Warszawie fiatem 126p, który służy dyplomatom. Łatwo go rozpoznać, bo ma niebieską tablicę rejestracyjną z białym numerem. Najważniejsze są pierwsze trzy cyfry. Każdy kraj ma inne. 001 należy do USA. Kolejne trzy cyfry rejestracji to już tajemnica. Oznaczają, jakie jest przeznaczenie samochodu. Na zdjęciu w tym artykule mają być jednak zamazane. Ale Daniel nic przed nami nie ukrywa. Swoim czerwonym maluchem jeździ na spotkania służbowe. Odwiedza nim ministrów i inne ambasady. Kiedyś umawiał się na wizytę w Straży Granicznej. Pytali go, ile będzie osób, czy przyjedzie samochodem, prosili o podanie numeru rejestracyjnego i zapytali o markę auta. W malucha nie chcieli uwierzyć. Myśleli, że to żart.
Fot. Michał Radkowski
Daniel pochodzi z Bostonu, ale ma polskie korzenie. Jego dziadek urodził się w Biłgoraju, ale pół roku później był już z rodzicami w Stanach. - Niestety dziadek zmarł, nim się urodziłem, więc nie znałem dobrze ani waszej historii ani języka - opowiada. O maluchu usłyszał dopiero 11 lat temu, gdy pierwszy raz przyjechał do Polski. Później zobaczył go na parkingu pod domem sąsiada. - I wtedy pomyślałem: "Wow! On naprawdę istnieje" - śmieje się.
Fot. Michał Radkowski
Przez dwa lata Daniel pracował w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie. Potem zmienił placówkę i wyjechał z Polski. Warszawa, podobnie jak maluch, spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Dlatego rok temu do niej wrócił. I od razu kupił z żoną małego fiata. - Gdy wysłaliśmy zdjęcie mojej rodzinie w Stanach, pytali nas, czy to jest auto, czy może zabawka - opowiada. - A ja widzę, że dla Polaków to jest coś więcej niż zwykły samochód. To kawałek waszej historii. Koledzy wspominają, jak całą rodziną jeździli maluchem z walizkami na dachu na wakacje do Chorwacji, Hiszpanii czy Włoch. To jest niesamowite.
Zdjęcie zrobione przed siłownią, gdzie Daniel trenuje razem ze swoim polskim przyjacielem. Żartują, że na zdjęciu widać amerykańskiego malucha i polskiego forda, fot. archiwum Daniela Gedachta
Daniel wszystkich do malucha nie może zabrać. Ma czworo dzieci: dwie córki i dwóch chłopców - bliźniaków. Dlatego na wakacje jadą dużym, rodzinnym samochodem. Z malucha korzysta codziennie i tylko po Warszawie. Jeździ nim rano na siłownię, a potem do pracy. I tam każdego dnia przed wjazdem na parking maluch przechodzi szczegółową kontrolę bezpieczeństwa. Taką samą jak inne auta. - Mam korek wlewu paliwa otwierany na klucz. Muszę za każdym razem wyjść z auta i go otwierać. To samo z klapą bagażnika. Koledzy otwierają ją automatycznie, a ja muszę wysiąść z malucha i ją podnieść - mówi. Mimo to nie żałuje. Koledzy najpierw nie mogli uwierzyć, że kupił takie auto, a teraz pytają Daniela, gdzie go znalazł, ile kosztował i czy jest bezpieczny.
Fot. Michał Radkowski
Dyplomatyczny maluch ma 19 lat i pochodzi z Radzymina. Daniel wyszperał go w internecie. - Gdy go kupowałem, podobno miał przebieg ok. 56 tys. km, ale ten licznik nie działa, więc mógł mieć i 156 - śmieje się. Jest w stałym kontakcie z mechanikiem. - W ciągu roku wymienił mi już tłumik, hamulce, wahacze, akumulator, no ale teraz maluch jeździ bez problemu - przyznaje.
Daniel mówi, że w Stanach właściciele nadają imiona swoim autom. - Ale tam samochody są dziewczynami, a maluch jest przecież męski - zauważa. Problem rozwiązały dzieci. - Jak gdzieś wychodzimy z domu, to mnie pytają: "Are we going in a big car or the maluch?" - śmieje się.
Kierowcy często zaczepiają go na ulicy. - Kiedyś stałem na skrzyżowaniu na światłach i ktoś na mnie zatrąbił. To był kierowca Polskiego Busa. Ja się wystraszyłem, a on krzyknął do mnie: "hej, chce się pan zamienić?". To byłoby nawet fajne, ale nie mam prawa jazdy na autobusy - wspomina.
Fot. archiwum Daniela Gedachta
Daniel bardzo lubi Warszawę. - To jest otwarte miasto, gdzie zawsze można fajnie spędzić czas. Jak tylko robi się cieplej po zimie, od razu wychodzicie na zewnątrz. To jest super - zachwyca się. W weekend zabiera rodzinę do parków, na nadwiślańskie plaże albo na Koncert Chopinowski do Łazienek.
Za rok z żalem opuści Warszawę. - Moja następna placówka będzie w Korei. Już sprawdzam, czy uda mi się zabrać malucha - mówi. Martwi się tylko, że trudno tam będzie znaleźć do niego części.
- Tata, weź sprzedaj tego trzylatka, to będziesz miał rok młodszego - słyszał przez pół roku. W końcu dał za wygraną. Pod koniec 1998 roku kupił malucha od córki. A swojego sprzedał sąsiadowi. Temu z klatki obok, który kupił od niego pierwszego malucha. - Wziął go, bo wiedział, że auto nie było tłuczone, nie wymagało remontu, nie miało wypadku, a tamtego sprzedał - mówi.
Pana Stefana zauważyłem jadąc na rowerze. A w zasadzie to najpierw wpadł mi w oko samochód: lśniący, niebieski maluch. Wyglądał, jakby wyjechał prosto z fabryki. Starszy mężczyzna pucował blachę na połysk. Samochód stał zaparkowany przed altanką śmietnikową przy ul. Dobrej - vis a vis szpitala na Karowej. Gdy zaczęliśmy rozmawiać, podszedł do nas robotnik z sąsiedniej budowy. - Sprzedaje go pan, bo mi się bardzo podoba? - zagaił. - Nie ma mowy - uśmiechnął się pan Stefan.
Fot. Michał Radkowski
To nie była pierwsza taka propozycja. - Często chcą mi go zabrać - żartuje. Kiedyś się nawet wystraszył. - To było tuż przed Starymi Babicami. Jechał za mną mercedesem. Ja skręciłem na Ożarów Mazowiecki, on też. Nie wyprzedzał mnie, nawet trochę zjeżdżałem na bok, żeby mu ustąpić, ale on dalej jechał za mną. Jak wjechaliśmy w teren niezabudowany, to zacząłem przyspieszać: 80, 90, 100 km/h. W końcu musiałem zwolnić, żeby skręcić, a on ciągle za mną. Ja w lewo, on w lewo. Ja w prawo, on w prawo. Dojeżdżam na parking. Zaparkował obok mnie. Trochę się denerwowałem, ale wysiadłem. Otworzył drzwi i mówi do mnie: "ile pan będzie chciał, tyle dam za tego malucha". Podziękowałem mu i powiedziałem, że go nie sprzedaję, bo nie miałbym czym jeździć. Trochę kręcił nosem, w końcu odpuścił. Jechał za mną 30 kilometrów - relacjonuje.
Fot. Michał Radkowski
Niebieski maluch jest trzecim autem pana Stefana i trzecim fiatem 126p w jego kolekcji. Pierwszego kupił w 1987 roku. Był najbardziej i najdłużej wyczekiwany. - W stanie wojennym robiłem kurs na prawo jazdy. Nigdy wcześniej nie jeździłem samochodem. Rodzice mieszkali na wsi. Mieli tylko konia i furmankę - wspomina. Egzamin zdał na maluchu. Później przez trzy lata nie wsiadł za kółko ani razu, bo trzeba było zapisać się i czekać w kolejce po auto. I co miesiąc spłacać raty. Trwało to ponad dwa lata. - W końcu przysłali mi zawiadomienie, że kwalifikuję się po odbiór malucha - uśmiecha się. W nagrodę mógł wybrać kolor. Padło na khaki. - Wybieraliśmy razem z żoną. Podobał nam się i był wtedy bardzo popularny, ale trudno dostępny. Przeważnie po ulicach jeździły żółtki i zielone maluchy - opowiada.
Fot. Michał Radkowski
Swój pierwszy samochód odbierał z żoną i znajomym. - Było raźniej - mówi krótko. - Jak wracaliśmy, złapała nas taka ulewa, że nie widziałem znaków. Lało tak strasznie, że wycieraczki nie nadążały z odbieraniem wody i musiałem zjechać na pobocze - przypomina sobie. Ale mały fiat świetnie sobie radził na kiepskich polskich drogach. - Dwa razy w roku jeździliśmy na Mazury, często odwiedzałem rodziców, którzy mieszkali 100 kilometrów od naszego domu. I ani razu się nie zepsuł, nic przy nim nie musiałem poprawiać. A zrobiłem nim aż 420 tys. kilometrów. Nikt w to nie wierzył - śmieje się.
Po ośmiu latach samochód zmienił właściciela. - Sprzedałem go sąsiadowi, a sobie kupiłem nowego malucha - wyjaśnia. Nie na długo. Po trzech latach znów nastąpiła zamiana. Pan Stefan kupił fiata 126p od córki, a ten sam sąsiad przejął drugiego malucha.
Fot. Michał Radkowski
Trzeci maluch jeździ już 20 lat (18 z panem Stefanem). Ma oryginalny niebieski lakier. Pan Stefan codziennie przeciera go szmatką. - Mój tata zawsze taki był. Tak samo dba o buty, nigdy nie są brudne - opowiada córka pana Stefana. Przypomina wielkie rodzinne wydarzenie sprzed dwóch lat, gdzie w roli głównej wystąpił maluch: - Rodzice świętowali 50. rocznicę ślubu. Byli pięknie ubrani. W kościele odbyła się cudowna uroczystość. Mama z tatą szli po czerwonym dywanie, ksiądz ich prowadził od głównych drzwi pod sam ołtarz. Po mszy zorganizowaliśmy im mini-wesele z orkiestrą, która specjalnie dla nich zagrała. Rodzice prosto z kościoła wsiedli do malucha i we dwoje pojechali nim na imprezę. Tata go oczywiście wcześniej pięknie wypastował. My przyczepiliśmy z boku wielkie, tiulowe kokardy, a z tyłu dyndały doczepione na sznurku puszki, które robiły mnóstwo hałasu. Starsi goście byli wzruszeni, bo mówili, że było dokładnie tak, jak 50 lat temu.
Fot. archiwum rodzinne pana Stefana
- Jestem samochodziarzem - mówi na powitanie Tomek Kalinowski. - Z reguły wszyscy moi znajomi zaczynali od maluchów. A ja w wieku młodzieńczym broniłem się, jak tylko mogłem przed tymi samochodami, choć w tamtych czasach wydawały się rozsądne, bo nie były drogie, bo były do nich części. Ale dla mnie liczył się klimat, a maluch go wtedy nie miał - opowiada. Może to z powodu wypadku na Belwederskiej? - Była zima. Miałem cztery lata i jechałem z tatą naszym małym fiatem pod górę. Nagle nas obróciło, wyrzuciło z jezdni, a maluch przydzwonił w ogrodzenie. Pamiętam zbitą lampę w maluchu. Dla mnie to było szokujące, bo nagle straciliśmy panowanie nad autem i wszystko zaczęło się kręcić dookoła nas - wspomina.
Fot. Michał Radkowski
Spotykamy się w garażu podziemnym jednego z apartamentowców w Miasteczku Wilanów. Przed nami stoją dwa auta: nasz polski fiat 126p z 1984 roku i wielki amerykański Buick z 1967 roku. Jak Dawid i Goliat. Różnica kolosalna. Oba są własnością 42-latka z Warszawy. - Wezmę ściereczkę - uprzedza Tomek i sięga do bagażnika saaba, którym wjechaliśmy do garażu. To jego trzecie auto. - W sumie mam 6 samochodów i ze wszystkich korzystam - mówi przecierając lusterka w fiacie. W kolekcji jest jeszcze m.in. strażacki żuk z OSP, którym wcześniej jeździli milicjanci. - Z przodu ma pancerną szybę, trzy rodzaje syren, aparaturę do pomiaru wiatru i ebonitową gruchę do mówienia. Czasami można sobie pożartować i krzyknąć na ulicy: "ej, dziewczyny, fajne macie nogi" - śmieje się.
Tomek nie ukrywa, że traktuje swoje auta jak inwestycję. Już teraz część z nich wypożycza na wesela, śluby albo imprezy. I każe słono za to płacić. Kosztów wynajmu nie chce jednak zdradzić.
Fot. Michał Radkowski
Za nami wisi tabliczka z napisem: "Grafik wykonywania obsług na samolotach". Została zdjęta z hangaru na lotnisku Babimost, niedaleko Zielonej Góry. Tomek jest także pilotem. - Nie mam swojego samolotu, ale jak tylko mogę, to nimi latam - przyznaje. Ma uprawnienia do kierowania pasażerskimi maszynami. - Samochody to moje hobby, samoloty to pasja numer jeden - uściśla. - A na razie żyję z restauracji. Od ponad 10 lat prowadzę pizzerię na Woli - dorzuca.
- Z maluchem to był spontan. Starałem się o pracę w Wizzairze jako pilot. Zadawali mi jakieś dziwne pytania, żeby określić cechy mojego charakteru. Niestety, nie dostałem się. Było mi smutno i musiałem się pocieszyć - tłumaczy. Tomek wrócił do domu, przejrzał ogłoszenia w internecie, przeraziły go ceny (nawet 8 tys. złotych za wiekowego malucha), ale nie zraził się. Udało się za trzecim razem.
Fot. Michał Radkowski
- To był maluszek za 4900 złotych. Na zdjęciu wyglądał porządnie, a do tego facet mieszka blisko Warszawy. Pojechałem na miejsce. Gospodarstwo rolne. Jak zobaczyłem właściciela i spojrzałem mu w oczy, to już wiedziałem, że jest dobrze. Widać, że człowiek sympatyczny, facet z duszą, a nie jakieś chamidło obrażone czy cwaniak. Okazało się, że gość jest takim samym samochodziarzem jak ja. Ma pięć ciągników Ursus, ciężarówkę Star 200 w perfekcyjnym stanie z paką z tyłu i mówi, że go ze złomu uratował. Pan Mirek pochwalił się jeszcze swoją starą Warszawą i odnowionym żukiem, który wyglądał, jakby wyjechał prosto z fabryki. W końcu weszliśmy do stodoły, a tam stał przykryty plandeką maluch. Jak go zobaczyłem, to wiedziałem, że jest mój. Nawet gdyby facet nie spuścił z ceny, to bym go kupił - opowiada Tomek. - Od razu wiedziałem, że jest oryginalny. Widać, że nie był poprawiany, tuningowany, lakier miał oryginalny. Ustaliliśmy, że przejadę się tym samochodem. Jak wsiadłem do malucha, byłem zadowolony jak dzieciak. Wróciłem i mówię: "panie Mirosławie, żeby było jak trzeba, to musimy się potargować". Powiedziałem, że za 4 tysiące go biorę. Pan Mirek coś kręcił nosem, ale powiedziałem mu, że idzie w dobre ręce. Trochę się zastanawiał, ale wreszcie zgodził się i spisaliśmy umowę.
Fot. Michał Radkowski
Najbardziej z malucha ucieszyła się 21-letnia córka. - Jak wsiadła do samochodu, to powiedziała, że jest bardzo hipsterski - śmieje się. - Obiecałem, że nauczę ją jeździć, ale najpierw musi zrobić prawko.
Tomek przyznaje, że nowe samochody kupuje dzięki żonie. - To ona ciągnie cały wózek, pracuje w urzędzie państwowym i wspomaga mnie finansowo, a ja dzięki temu mogę spełniać swoje pasje. Marzenie każdego chłopca - przyznaje z rozbrajającą szczerością. - Jeśli chodzi o moje finanse, to jestem cały czas na zero albo pod kreską. Więc mogę sprzedać te auta i wrzucić pieniądze na konto, albo mogę mieć w garażu te cudka. Na razie wybieram opcję numer dwa. Mam takie podejście do życia, jakby dziś miał być ostatni dzień na tej ziemi.
Fot. Michał Radkowski
Na koniec wsiadamy do środka. Czuć charakterystyczny zapach tapicerki. - Wiesz, co to jest? Naciśnij - zachęca mnie. Przednia szyba robi się mokra. Zaczynamy się śmiać. Właśnie uruchomiłem mechaniczną pompkę spryskiwacza do szyb.
Mamy problem z odpaleniem silnika. Udało się za drugim razem. Wyjeżdżamy na ekskluzywne osiedle Miasteczka Wilanów. Maluch skupia na sobie uwagę przechodniów. - Nie dziw się. Tu takich aut się nie widuje, dlatego tak często ludzie się do mnie uśmiechają - mówi Tomek. - Latem będę używał tylko malucha. Najważniejsze, żeby sprawiał mi frajdę.